Jak na mój niepierwszy maraton górski popełniłam chyba wszystkie możliwe błędy. Przede wszystkim znowu nafaszerowałam się odżywkami z proszku i żelami, które już nie raz zaszkodziły mi na długim dystansie. Nie obeszło się więc bez problemów żołądkowych na trasie i przymusowych postojów...
Po drugie za szybko pokonałam pierwszą, lekko pofałdowaną część trasy, półmaraton zajął mi 1:37:05 (moja stara życiówka na płaskim asfalcie wynosi 1:33:31). Mimo planu, by zacząć spokojnie, goniłam koleżankę klubową Agnieszkę Łęcką, która jest ode mnie nieco szybsza. Efekt był taki, że gdy zaczęły się prawdziwe góry i strome podbiegi, nie miałam już za dużo sił. Agnieszka wyprzedziła mnie na ostatnim kilometrze, gdy wybiegłyśmy z lasu na asfalt i dobiegła półtorej minuty przede mną, czyli masakra, na asfalcie całkowicie odcięło mi nogi.
Z wyniku jestem więc zadowolona - 4:48:46, z samego biegu już mniej.
Nic nie zmienia jednak faktu, że te 50 km spędziłam w przepięknym terenie, było kolorowo i malowniczo, za sprawą pięknej jesieni :)
Przed startem: nasza wesoła ekipa wyjazdowa, Artur, Marcin i Ola :)
Trasa była przepiękna, choć dla mnie trochę za dużo asfaltu (pierwsza połowa biegu), przez co bolały mnie stopy (ostatnio w ogóle nie biegam po asfalcie). Za to w skarpetach kompresyjnych firmy Cep od High Level Center biegło się rewelacyjnie, łydki w ogóle nie bolały, jedyne mięśnie, które czułam pod koniec biegu to pośladki :)
Na 21 km żołądek już mi nieźle dokuczał, zaraz potem był przymusowy postój...
21 km. Fot. Marek Błoch |
Część trasy w górach pokonałam razem z Agnieszką Łęcką, co bardzo miło wspominam, jeszcze nigdy nie biegłam rozmawiając sobie spokojnie z konkurentką na ostatnich kilometrach biegu :)
Niektóre odcinki były dość trudne, sporo było przeszkód na zbiegach, a to przewrócone drzewa, a to belki, przy których trzeba było wykazać się skocznością :)
Pod tymi pięknymi liśćmi czaiły się jednak kamienie. Nie obyło się więc bez wywrotki, poleciałam do przodu na stromym zbiegu, cud, że nic mi się nie stało oprócz małego otarcia.
W trakcie całego biegu było bardzo dużo punktów odżywczych, lecz skorzystałam tylko z trzech ostatnich, z wody i izotoniku, faszerując się nieszczęsnymi żelami. Nawet nie patrzyłam co tam było w bufetach, potem się dowiedziałam, że były m.in. oscypki :)
Wreszcie upragniona meta :) Zaraz po przybiegnięciu moją nogą zajęli się GOPRowcy, zabierając do karetki :) Nie mieli za dużo pracy, żadnych zasłabnięć ani wypadków nie było :)
Fot. Marek Błoch |
![]() |
Na mecie szczęśliwa, że to już koniec :) |
Agnieszka Łęcka dobiegła jako pierwsza kobieta (i 20 w open), ja półtorej minuty za nią (i 21). Bieg ukończyło 227 osób.
Po biegu można było zjeść czerwony barszczyk z fasolką - pycha :) lub żurek i napić się grzanego wina :)
I dekoracja :)
Bieg wygrał Bartosz Gorczyca z czasem 3:34:37, drugi był mój trener Artur Jabłoński - 3:35:07, jako trzeci dobiegł Grinius Gediminas - 3:53:08.
Pierwsze trzy kobiety: Agnieszka Łęcka - 4:47:12, Olga Łyjak - 4:48:46 i Iwona Turosz - 5:30:23.
Polecam też świetny filmik z biegu zrealizowany przez Beskid TV. Super widać szczęście, endorfiny i radość biegaczy, mimo wielkiego zmęczenia. To kocham w bieganiu najbardziej! :)
Następnego dnia po starcie wybraliśmy się z Olą i Marcinem na wycieczkę "regeneracyjną", byliśmy na Tarnicy i Połoninie Caryńskiej, jak na regenerację to dość długo włuczyliśmy się po górach, pokonując 38 km i wracając po zmroku. Nogi bolały bardziej niż podczas biegu, ale widoki były przepiękne!
W drodze na Tarnicę.
Widok z Tarnicy
Połonina Caryńska