Jak przygotować głowę do pierwszej setki?
Oprócz treningu bardzo ważne jest przygotowanie psychiczne. Książki o
ultra czytałam z zapartych tchem zanim jeszcze przyszło mi do głowy, że w ogóle
coś takiego będę biec. Czytając je, nawet nie chciałam biegać ultra! Najbardziej
przerażał mnie trening, te kilometry w nogach i godziny spędzone samemu na
trasie. Nie wyobrażałam sobie długich wybiegań po chodnikach w Warszawie, czy
nawet nad Wisłą, gdzie do tej pory biegałam maksymalnie 20 km. Jednak słowa Scotta
Jurka, żeby zaprzyjaźnić się z bólem, Kilana, żeby zjednoczyć się z górami i złapać
swój rytm, Deana Karnazes’a, że jeśli nie możesz dobiec do mety, to zawsze
możesz się doczołgać i wiele wiele innych przeżyć i rad różnych zaprawionych
ultrasów wypełniało moją głowę i inspirowało, gdzieś tam tliła się nieśmiała
chęć przeżycia tego samego.
Te
wszystkie historie z różnych biegów i przygotowań, te słowa o bólu i cierpieniu,
o pokonywaniu własnych słabości, których do końca nie rozumiałam, brzmiały w
mojej głowie podczas biegu i bardzo, bardzo pomagały. Gdy nadszedł pierwszy
kryzys o 6 rano byłam pewna, że przejdzie. Wszyscy przecież mówili, że kryzys
zawsze przejdzie, najwyżej przyjdzie kolejny. Gdy na 80 km było już tak strasznie,
że nie wyobrażałam sobie, co będzie za 20 km, że nie będę w stanie postawić ani
jednego kroku na finiszowym deptaku w Krynicy, dodawała mi nadziei opowieść
Karnazes’a, który do mety swojego pierwszego ultra doczołgał się na czworaka.
"Doczołgam się, ale nie zejdę z trasy" mówiłam Łukaszowi, który chyba
pół żartem, a może na poważnie, widząc mój opłakany stan, sugerował, aby zejść
z trasy.
Pomogły mi też słowa Józka Pawlicy, żeby biec dla kogoś i myśleć o tej
osobie podczas kryzysu. Nie sądziłam przed biegiem, że tę radę zastosuję i
zastanawiałam się, jaki to musi być kryzys, żeby otuchy mogło dodawać myślenie
o cierpieniu innych. A jednak. Gdy drogą do Bacówki nad Wierchomlą mogłam już
tylko żwawo maszerować, a wcześniej - na treningach - ten podbieg wydawał mi
się płaski, do biegu zmobilizowała mnie myśl o ludziach, którzy marzą o tym,
żeby przebiec choćby kilometr, żeby wstać z wózka i przejść chociaż parę
kroków. Myślałam o nich i... zaczęłam biec. Dla nich. Pomogło.
Gdy o tym teraz
myślę, dochodzę do wniosku, że to nieetyczne: wykorzystywać cierpienie chorych
osób, żeby pomóc sobie podczas biegu, który jest przecież tylko zabawą,
spędzaniem wolnego czasu. Uważam, że nigdy nie biegnie się dla innej osoby
(chorej czy zdrowej). Biegniemy dla siebie, biegniemy, żeby przeżyć przygodę,
poznać siebie, możliwości i ograniczenia własnego organizmu, zdobyć medal,
poczuć się lepiej, pokonać kolejne niemożliwe. Dodawanie ideologii, że biegnę
dla kogoś, pomaga tak naprawdę tylko mi, a nie tej cierpiącej osobie.
Nie mniej
jednak, bez tych wszystkich metod oszukiwania własnej głowy i ciała, wmawiania
sobie, że można, jeśli już nie można, tłumaczenia sobie, że jest super i cudownie
i że przecież kocham biegać, kiedy ciało i umysł mówią dość, bez względu na to,
jak te metody oceniamy, przebiegnięcie pierwszego ultra byłoby niemożliwe.
Poza tym czytanie
książek o bieganiu, jest dla mnie tak samo przyjemne, jak bieganie, i jest inspirujące. A przy okazji przygotowuje
psychikę do ciężkich treningów i startów.
Najwięcej zaległości czytelniczych można nadrobić, kiedy złapie nas kontuzja. Po upadku na Kanarach nie zamierzałam tracić czasu :)
Doceńce znajomość trasy
W ramach przygotowań do ultra bardzo ważne jest poznanie trasy. Z punktu widzenia moich dotychczasowych startów myślę, że nie jest to tak istotne przy półmaratonach czy nawet maratonach górskich, które kończy się w 4-5 godzin i nim człowiek się obejrzy jest już na mecie. Jeśli jednak biegnie się 10-12, czy jak niektórzy nawet 17 godzin, brnięcie samemu, z bólem, w nieznane staje się jeszcze większym wyzwaniem.Wyobrażacie sobie, że stoicie na starcie biegu przez góry trwającego 17 godzin i nie wiecie, co Was czeka na trasie? Nie wiecie, jakie będą miejscowości po drodze i jak wyglądają punkty odżywcze, nie wiecie, kiedy skończy się ten koszmarny podbieg, albo zbieg po luźnych kamieniach, kiedy wybiegniecie wreszcie z tego ciemnego lasu lub kiedy wbiegniecie do lasu, gdy z nieba leje się żar?
Nikt mi tego nie doradzał, ale pamiętałam opowieści Scotta Jurka, który trenował na trasie Western States i dlatego postanowiłam zawczasu przebiec trasę Biegu 7 Dolin. Wybrałam połowię kwietnia, gdy już robiło się ciepło (10-15 stopni) i zaczynałam już biegać po zagojeniu się kolana. W 9 dni przebiegłam 95% trasy. Niektóre odcinki nawet parę razy.
Trasę biegu
pamiętałam więc niemal na pamięć, wiedziałam, kiedy będzie podbieg a kiedy
zbieg, gdzie będzie asfalt, a gdzie kamienie i błoto. Gdy na końcówce, 95 kilometrze, Łukasz
irytował się i wściekał, kiedy wreszcie wybiegniemy z tego lasu i gdzie ta
Krynica, ja znając szlak byłam spokojna i łatwiej było mi ostatkiem sił pokonać
te ostatnie kilometry. Panika na końcówce, gdy człapie się resztkami sił, to chyba
najgorsze rozwiązanie. Znajomość trasy bardzo pomaga, dodaje pewności siebie. W
trudnych momentach, gdy w pamięci mamy ten sam szlak przebiegnięty na treningu,
bez bólu i z uśmiechem na twarzy, łatwiej oswoić się z bólem.
![]() |
Hala Łabowska |
![]() |
Zbieg do Piwnicznej |
![]() |
Z Łabowej do Wierchomli |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz