Zawoja,
Bieg na Babią Górę (1725 m .p.m.), ok. 10,5 km, przewyższenie 1250m (+1185/-65), czyli
bieg w stylu alpejskim. Takiego biegu moje
nogi jeszcze nie znają, ciekawe, czy dałabym radę, kusi mnie, żeby
spróbować – rozmyślam – siedząc na balkonie w Nowym Targu i podziwiając
piękną panoramę Tatr. Start za 3 dni, a ja jestem po ciężkim treningu w
Gorcach.
O biegu dowiaduję się od kolegi Roberta, z którym jeszcze w
środę spotykam się na
Turbaczu. Szybka konsultacja z trenerem i decyzja
podjęta, w czwartek jeszcze lekki trening, w piątek odpoczynek i podróż
do Zawoi, w sobotę start.
Niestety w piątek, po czwartkowym
treningu w deszczową i wietrzną pogodę, dopada mnie lekkie
przeziębienie. Kładę się wcześnie spać, ale i tak budzę się kilka razy w
nocy, myśląc o tym, co czeka mnie jutro na tej górze. W myślach ciągle
analizuję trasę, porównuję do innych biegów górskich i treningów. Z
profilu trasy wynika, że na ostatnich 4 km przewyższenie będzie wynosić
760 metrów. Nie przypominam sobie takiego biegu. Próbuję zasnąć,
wizualizując sobie, jak pokonuję te kilometry ciągłego podbiegu…
Zagadką jest też pogoda, Robert
wspominał, że na ostatnich 2 km, za schroniskiem Markowe Szczawiny (1200
m n.p.m.), po wbiegnięciu na odsłoniętą grań, może bardzo wiać, a jeśli
do tego dojdzie deszcz, to może być bardzo zimno. Wymyślam kilka
wariantów ubrania na bieg i wreszcie zasypiam…
Przed startem
Pobudka o 7:45 rano, zjadam trzy batony
energetyczne, biorę własnej roboty, wypróbowany izotonik (250 ml miodu,
sok z czterech cytryn, łyżeczka soli i pół litra wody) – część do
wypicia przed startem, pół litra na bieg – zabieram kilka zestawów ubrań
i o 8.30 jadę na start do Ośrodka Diablak.
Ku
mojemu zdziwieniu, bo osobiście jestem przerażona tym biegiem bardziej
niż maratonem górskim, na miejscu panuje wesoła i przyjazna atmosfera,
wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, jakby czekała ich miła górska
wycieczka. Odbieram numer startowy i „worek” na depozyt o wymiarach
15×25 cm. Wciskam do niego kurtkę, koszulkę z długim rękawem i buff.
Spotykam Izę Zatorską – faworytkę biegu –
zamieniamy klika zdań na temat pogody i jak się ubrać. Iza radzi, by
założyć tylko koszulkę z długim rękawem. Długo zastanawiam się, czy brać
kurtkę, obawiam się, że moje lekkie przeziębienie po biegu przemieni
się w długą chorobę, a ma to być przecież tylko mocny trening przez
ważniejszymi startami.
Deszcz na szczęście przestaje padać, więc w ostateczności biegnę tylko w dwóch koszulkach, z długim i krótkim rękawem.
Start
Przed startem krótka rozgrzewka i
ustawiam się w tłumie 200 osób, za takimi góralkami i góralami jak
Izabela Zatorska, Piotr Czapla i Daniel Wosik.
Pierwszy kilometr prowadzi po asfalcie,
lekko pod górę, ale nie wyrywam zbyt mocno do przodu, biegnę w tłumie
zawodników spokojnie, tempem 4:30. Wiem, że ten błogi stan nie potrwa
długo, że zaraz zacznie się prawdziwy bieg górski. Za kościołem z Zawoi
wbiegamy na wąski szlak pod górę, już na wstępie wpadam w kałużę i w
butach czuję wodę, ale myślę: jakie to ma znaczenie, zaraz i tak o tym
zapomnę, albo wpadnę w większe błoto :) Wąski szlak pod górę okazuje się
całkiem stromym podbiegiem, gdzie część ludzi już przechodzi do marszu,
mogę więc tutaj nadrobić zaległości i wyprzedzić parę osób.
Tętno na wstępie skacze do 170 (dla mnie
to bardzo dużo), nie jestem w stanie szybciej napierać pod tę stromą
górę niż w tempie 8:0. Następnie wbiegamy na łąkę z łagodniejszym
podbiegiem i tam łapię pierwszy oddech, ciągle mam w myślach, że bieg
będzie tylko pod górę, bez zbawiennych zbiegów, gdzie można odpocząć i
rozpędzić się przed kolejnym podbiegiem.
Trasa prowadzi wąskim szlakiem, z dużą
ilością błota, wyprzedzam zawodników, ale staram się nie biec na
maksymalnych obrotach i oszczędzać siły. Mimo to nie czuję komfortu,
ciężko mi się oddycha i biegnie. A może tak właśnie wygląda szybki bieg
pod górę? Do około 5 km wbiegi są jeszcze znośne, to znaczy można
spokojnie biec pod górę bez zatrzymywania – utrzymuję tempo ok. 6:0.
Dopiero w połowie biegu mój organizm przyzwyczaja się do wysiłku i tętno
stabilizuje się na poziomie 160. Czuję się lepiej, ale nie na długo.
Coraz bardziej stromo...
Na ok. 6 km zaczynają się prawdziwe
schody – dosłownie schody, nie ma już relatywnie łagodnych podbiegów,
lecz schody pod górę ułożone z kamieni, takie podejścia przeplatane są
krótszymi łagodniejszymi podbiegami, na których ciężko złapać oddech i
przejść z marszu do biegu. Marsz pod górę po kamieniach to niesamowity
wysiłek. Brakuje mi zbawiennych zbiegów, które umilają czas na
maratonach górskich, brakuje mi tej chwili wytchnienia i rozluźnienia.
W połowie dystansu doganiam zawodniczkę w
różowych skarpetach kompresyjnych. Gdy tylko chcę ją wyprzedzić, ona
przyspiesza i tak nakręcamy się wzajemnie, aż w końcu po ok. 2 km znika
mi z oczu. No tak, to jest prawdziwa góralka, myślę sobie.
Dobiegam do schroniska Markowe Szczawiny
(1200 m n.p.m.), ok. 7,5 km, ciężko jednak ten odcinek nazwać biegiem,
to raczej szybkie pokonywanie stromych podejść. Tam grupka turystów
zagrzewa do walki. Do szczytu jeszcze ok. 3 km i 525 m przewyższeń!
Czyli nic łatwiej!
Za schroniskiem strome podejście po
kamieniach, a potem wbiegamy na grań, kończy się las i pojawia się
zbawienny wiatr. Przyjemny zimny wiatr, cudownie chłodzi moje zmęczone
ciało. Nie widać szczytu, mgła, widoczność ok. 50 m.
Na grani można miejscami pobiec szybciej
po śliskich kamieniach, ale te krótkie odcinki delikatnego podbiegu
przeplatane są stromymi podejściami po głazach. Niektórzy dosłownie
wdrapują się pod górę na ugiętych nogach, łapiąc rękami za skały.
Dostrzegam różowy kolor,
doganiam moją konkurentkę. Czuję, że mam jeszcze trochę sił i
postanawiam wyprzedzić ją zaraz przed stromym podejściem. Od tego
momentu zaczynam prawdziwą walkę z samą sobą. Nie wiem, czy to dobrze
czy źle, że ją dogoniłam, chciałam trochę odetchnąć na tej odsłoniętej
grani, ale ambicja każe mi wykrzesać z siebie wszystkie siły i nie dać
się dogonić.
Staram się podchodzić po skałach jak
najszybciej, a na w miarę „płaskim” terenie biec ile sił, choć jest to
bardzo trudne. Wyprzedzam kolejnych zawodników, co chwila oglądam się,
czy we mgle nie przebija się jakiś różowy kolor, prawie nic nie widać.
Po paru minutach kolor znika, ale nadal cisnę do przodu ze wszystkich
sił. Jeszcze niecały kilometr biegu. Z góry zbiegają już pierwsi
zawodnicy, mówią, że już niedaleko, jeszcze tylko klika podbiegów, a
raczej podejść i trochę „płaskiego” biegu. Przede mną dostrzegam kolejną
zawodniczkę, widzę ją po raz pierwszy na trasie. Zdaję sobie sprawę, że
mogę już jej nie dogonić, albo ona, gdy mnie zobaczy, nagle
przyspieszy. Ale ryzykuję, wyciskam z siebie wszystkie siły i przeganiam
ją na lekkim podbiegu, ale ona ciśnie za mną. Okazuje się, że jeszcze
ok. 100 m do mety. Ludzie schodzący z góry krzyczą, że przed nami
ostatnie podejście.
 |
Ja na ostatnim podbiegu przed metą |
Nagle wyłania się przede mną
kupa głazów, z której próbują schodzić
zawodnicy, którzy ukończyli bieg. Dociera do mnie, że na szczycie tej
kupy skał jest meta. Zaczynam się wdrapywać, nogi ślizgają się na
mokrych kamieniach, nie wiadomo gdzie postawić nogę, gdzie wyciągnąć
rękę, żeby najlepszą drogą wspiąć się pod górę. Ale nie zastanawiam się
na tym zbyt długo i cisnę chaotycznie przed siebie po głazach. Trzy
metry za mną jest zawodniczka, którą niedawno wyprzedziłam. Boję się, że
się potknę, złamię nogę i to będzie koniec. Ale brnę pod górę, ile
tylko mam sił, pomagając sobie rękami.
 |
Pierwsza kobieta - Iza Zatorska przed metą |
 |
Zwycięzca - Andrzej Długosz na mecie |
Meta – mgła, kupa głazów i wielkie szczęście
Wreszcie docieram na górę, a tam widzę
jakąś taśmę, dobiegam ile sił w nogach, ktoś spisuje czas, ktoś wręcza
drewniany medal, przynosi depozyt, nie mogę złapać oddechu. To już
koniec, koniec wyścigu. Udało się! Radość, szczęście, ulga.
Szczyt to kupa głazów, mgła, nic nie
widać, żadnych pięknych widoków, które mogłyby wynagrodzić trud biegu.
Żadnego bufetu, żadnego picia ani jedzenia, schronienia, gdzie można
schować się przed zimnem i wiatrem. Teraz wiatr zaczyna już
przeszkadzać.
Gratulujemy sobie nawzajem z
dziewczynami. Szybko się przebieram, na kurtkę zakładam jeszcze
koszulki, w których biegłam i znowu bieg, tym razem w dół. Takiego
„roztruchania” po biegu to jeszcze nie miałam :)
 |
Zbieg |
Dekoracja
Na dole wychodzi słońce :) Przy ośrodku
Diablak, gdzie o godz. 14 ma być dekoracja, odbywa się lokalna impreza.
Można wypić grzane wino, posmakować lokalnych specjałów: opiekane
ziemniaki, gotowana kapusta, chleb z zasmażaną cebulą i ogórkiem
kiszonym. Same pyszności :) Różne mięsa z grilla, których się nie tykam :)
Kupuję miód i świeże zioła.
Dekoracja odbywa się w bardzo przyjemnych okolicznościach. A po dekoracji koncert muzyki ludowej różnych górskich zespołów.
Bieg wygrał Andrzej Długosz ustanawiając rekord trasy (57:32), wśród kobiet – niepokonana Iza Zatorska (1:14:26).
Ja z moim czasem (1:22:43) byłam 5 wśród kobiet i 3 w kategorii wiekowej.
Dostałam taaaki fajny "puchar" z kamienia z gałązką :)
A moje butki od
New Balance Poland, które świetnie się spisały na trasie, wyglądają po biegu tak :)
Czekam na kolejny start :)
Jestem bardzo zadowolona z tego biegu,
muszę przyznać, że nawet mnie to wciągnęło, nie mogę się doczekać
kolejnego takiego startu, to niesamowite uczucie przeć ile sił pod górę
bez chwili wytchnienia. Nie da się tego porównać ze zwykłym biegiem
górskim, gdzie można „odpoczywać” na zbiegach. A wbiegnięcie na szczyt,
gdzie znajduje się meta – niesamowite uczucie szczęścia.
Dlatego już w sobotę biegnę w
Schneeberglauf w Austrii, meta na wysokości 1800 m n.p.n., dystans 10 km, +1200 m, czyli taka Babia Góra bis :)
W niedzielę po biegu miał być taki mały trening na Babią Górę, ale leśniczy w połowie zawrócił mnie ze szlaku - szlak zamknięty...
Za 3 miejsce dostałam skarpetki i buff z daszkiem, co oczywiście od razu przetestowałam :) Bomba!
Zdjęcia: Krzysztof Nagacz, Mirosław Madej, Łukasz Smogorowski.