poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Łódź Maraton - 15 kwietnia 2012

Łódź Maraton - finisz
Do wiosennego maratonu przygotowywałam się od jesieni 2011 roku. Po udanym maratonie w Warszawie moim marzeniem było złamanie 3:30. Wydawało mi się to wtedy wielkim wyczynem.

Starty od listopada 2011 roku wskazywały, że nie będzie to problemem. Życiówka na 10 km w Biegu Niepodległości (42:42), bardzo udany Półmaraton Św. Mikołajów w Toruniu (1:34), potem biegi górskie w Falenicy (mój najlepszy czas - 45:07 na 10 km). Ale od połowy stycznia zaczęły się schody... i skończyły się dopiero pod koniec marca.

Od listopada dołożyłam sobie trening siłowy. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że przesadziłam: ćwiczenia 1,5-godzinne 2 razy w tygodniu przy ciężkich treningach biegowych - to mnie z jednej strony bardzo wzmocniło (treningi biegowe, zwłaszcza siła, szły mi rewelacyjnie), z drugiej - przeciążało...

Po drugim biegu w Falenicy w styczniu 2012 roku (gdzie pobiegłam w bardzo dobrym czasie), rozchorowałam się. To było tylko przeziębienie, ale przez dwa dni nie byłam w stanie wyjść z łóżka i ciężko mi było rozmawiać nawet przez telefon. Leżałam w łóżku tydzień, z bólem zrezygnowałam z Biegu Chomiczówki w połowie stycznia (a tak chciałam zrobić życiówkę na 15 km!).

Potem był kolejny bieg w Falenicy i kolejne przeziębienie... Mimo przeziębienia pojechałam jednak na zimowy obóz biegowy do Zakopanego na tydzień, gdzie się trochę podkurowałam. Wiem, brzmi to śmiesznie, przebiegłam przecież w górach 140 km, ale górskie powietrze, słońce i dobre jedzenie zrobiły swoje.

Po powrocie z gór zaczęły się starty w Grand Prix Warszawy. Oczywiście nie mogłam nie wystartować. Potem znowu start w Falenicy i... kolejne przeziębienie. Tydzień po biegu w Falenicy - półmaraton w Wiązownej. Pobiegłam tam mimo niedoleczonego przeziębienia i praktycznie żadnego treningu od tygodnia. Czas niby dobry (1:36 i 5 miejsce), ale biegło się okropnie. Chciałam pobiec dużo lepiej, ale niestety, przeziębienie zrobiło swoje. Tydzień po Wiązownej pobiegłam na 10km w Radomiu (Bieg Kazików - 4 marca 2012) i już mi się wydawało, że jestem zdrowa, ale ciągle coś mi dokuczało...

A maraton zbliżał się...

W końcu zrobiłam badania krwi i dosłownie na wszystkie witaminy i minerały. Moje przeczucia potwierdziły się, niedobór białka, żelazo i magnez na granicy. Przejęłam się... bardzo i wzięłam się za porządne odżywianie: zaczęłam gotować rosoły, kremy z brokułów, jeść indyki, ryby, jajka, etc.

pulpety z indyka

krem z brokułów


Ledwo wyszłam z przeziębień, a już zaczęłam bardzo mocny trening do półmaratonu (w Warszawie - 25 marca) i docelowo - maratonu (w Łodzi - 15 kwietnia).

Półmaraton w Warszawie poszedł mi nieźle, chciałam pobiec poniżej 1:34 (czyli zrobić życiówkę :)). Chociaż na początku roku naiwnie sądziłam, że może złamię 1:30 - może to by się udało, gdyby nie ciągłe przeziębienia. Półmaraton przebiegłam "na zmęczeniu" - miałam wcześniej bardzo ciężkie treningi - podczas całego biegu czułam nogi. Poza tym bieg był trudny, były dwa większe podbiegi (Agrykola i Most Poniatowskiego), wiał silny wiatr, a mi nie udało się pod nikogo podczepić. Poza tym wystartowałam w strefie 0, gdzie prawie wszyscy pognali na 1:25. Dodatkowo kolega, który miał mnie prowadzić, pobiegł jednak z balonikiem na 1:35...
Samotny bieg to trudny bieg... wiedziałam to już wcześniej, ale gdy człowiek jest zmęczony, to gorzej myśli, albo nie ma siły na realizację własnych myśli :)


7. Półmaraton Warszawski - 10,5 km
Ostanie 3 km to była męka pod wiatr, potem podbieg na Most Poniatowskiego, i wreszcie ostatni upragniony zbieg pod Stadion Narodowy :) Dobiegłam z czasem 1:33:31 i mimo wszystko byłam bardzo zadowolona. Patrząc na międzyczasy druga połówkę miałam szybszą niż pierwszą, więc było ok :) A w kategorii prawników zajęłam już tradycyjnie I miejsce :)

7. Półmaraton Warszawski (25 marca 2012)

Po tym biegu moje nogi były już jednak całkowicie dobite... Ale trener powiedział, żebym pobiegła jeszcze za tydzień Grand Prix Warszawy na Kabatach, że szybka dyszka dobrze mi zrobi, jeśli myślę o dobrej życiówce w maratonie... Byłam bardzo zmęczona, ale pobiegłam. Nawet całkiem dobrze mi poszło jak na takie zmęczenie, ale najbardziej cieszyłam się, że to ostatni mocny bieg przed maratonem i że wreszcie trochę odpocznę. Oczywiście przez te dwa tygodnie przed maratonem zrobiłam jeszcze parę dobrych treningów, ale nawet najcięższy trening nie równa się żadnemu startowi.

Tymczasem zastanawiałam się na ile biec maraton... Zgodne z jesiennym postanowieniem miało być poniżej 3:30. Okazało się jednak, że w biegowym towarzystwie znajomi już "wiedzą" na ile pobiegnę. Kolega z klubu, Andrzej twierdził, że spokojnie pobiegnę na 3:20. Olek, trener obozybiegowe.pl uważał, że złamię 3:25, tymczasem Jacek, mój trener zachowawczo obstawał przy 3:30 i grama szybciej, ale gdy ktoś pytał, mówił, że będę biegła na 3:10 :)
I jak tu nie przejmować się wynikiem... :)

W końcu dzień przed maratonem, już na miejscu w Łodzi postanowiłam, że pobiegnę poniżej 3:25 - taki kompromis. Marzyłam o 3:20, ale czułam, że mogę nie dać rady. Przechorowana zima, dodatkowo od Biegu Kazików (czyli od 1,5 miesiąca) dokuczał mi mięsień dwugłowy uda (przyjechałam do Łodzi pociągiem na torebce mrożonych marchewek :)). Poza tym przed biegiem spałam tylko 4 godziny, obudziłam się w nocy i już nie mogłam zasnąć...

Myślałam... do głowy przychodziły mi różne myśli: po co się tak męczyć, po co w ogóle biegać maratony, po co biegać na wynik? Mieszkałam w hotelu z grupą Spartan, którzy - wiadomo - nie biegają dla własnych ambicji biegowych, tylko... dla chorych dzieci - i myślałam sobie, jak im fajnie, że nie muszą stresować się biegiem, że mają taki piękny cel, i że też bym tak chciała. I właśnie tej nocy przed maratonem łódzkim dojrzałam do tego, żeby zacząć biegać w stroju Spartanki (co już wcześniej proponował mi Michał Leśniewski, twórca Spartan.) Więc w sumie była to owocna noc :)

Niewyspanie spowodowało, że zrewidowałam swoje ambicje dotyczące wyniku, brałam pod uwagę, że mogę nagle opaść z sił i że doczłapię się do mety (postanowiłam, że w takim wypadku dołączę do Spartan, którzy mieli biec na 5 godz.).

Pogoda do startu wydawała się wymarzona: ok 10 stopni, pochmurno, akurat przestało padać. Mimo niewyspania czułam się całkiem dobrze (miałam tylko obawy jak mój organizm zachowa się w trakcie biegu). Niestety, albo na szczęście tak już mam, że przed każdym startem dopada mnie pełna mobilizacja sił i taka adrenalina, że potrafię dać z siebie wszystko będąc chora, zmęczona czy niewyspana...

Przez pierwsze 4 km próbowałam złapać jakąś sensowną prędkość, zastanawiając się, czy dam radę pociągnąć według mojego planu. W końcu przyłączyłam się do kolegi, który twierdził, że biegnie na 3:20, ale tempo miał trochę wolniejsze. Biegliśmy prawie cały czas razem do ok 25 km. Był spory wiatr, a że biegliśmy ulicami zabudowanego miasta, to wrażenie było takie, jakby ciągle wiało w twarz... Po doświadczeniu z półmaratonu w Warszawie starałam się cały czas kogoś trzymać i chować przed wiatrem, nawet jeśli wymagało to ode mnie przyspieszenia, by kogoś dogonić.

Łódź Maraton - 10 km
Na ok. 25 km mój towarzysz stwierdził, że słabnie a ja mam jeszcze siły i żebym przyspieszyła. Rzeczywiście zwolnił, a ja na jakiś czas zostałam sama... Na szczęście po chwili dogoniła mnie dwójka innych biegaczy, którzy biegli trochę szybszym tempem. Przyłączyłam się do nich zadowolona, że będę mieć towarzystwo do końca biegu :) Niestety jeden z nich odpadł na ok 32 km, ale - jak się potem okazało - Artur miał sporo sił i trzymał niezłe tempo ok 4:40 (mój spotrstracker siadł na 30 km więc liczyłam już tylko na tempo kolegi :)). Trzymaliśmy się razem całkiem nieźle do 37 km wspierając się nawzajem (tzn. głównie ja coś mówiłam, że damy radę, etc. a Artur potakiwał :))

Na 37 km po nawrotce na ul. Maratońskiej zaczął się prawdziwy bieg: po pierwsze było pod górkę już do samego końca, po drugie - pod wiatr! po trzecie - trzeba było zacząć finiszować (na maratonie finisz zaczyna się wcześniej :) To był prawdziwy sprawdzian własnych sił.

Okazało się ku mojemu zdziwieniu, że zachowałam ich jeszcze całkiem sporo. Artur po nawrotce zaczął zwalniać, więc postanowiłam nie chować się za jego plecami tylko ruszyłam do przodu zmagając się z wiatrem, podbiegiem i samą sobą. Nie wiedziałam jakim biegnę tempem, ale wiedziałam jedno, teraz trzeba dać z siebie wszystko. I dałam :)

Łódź Maraton - ostatnie 200 metrów

Przebiegłam metę z czasem 3:23:13 :)

Jestem bardzo zadowolona z wielu powodów: wykonałam założony plan, nie odpadłam w połowie, tak jak przypuszczałam, biegłam w fajnym towarzystwie, dałam radę na ostatnich 5 km pod wiatr, moje wszystkie wątpliwości przedstartowe (po co się tak męczyć, etc) prysły, wiem, że jestem w stanie przebiec maraton w zaplanowanym czasie mimo trudnych warunków i różnych przeciwności, miałam całkiem równe tempo (na 21 km - 1:41), byłam 10 kobietą i 182 osobą na 1013, jeszcze bardziej uwierzyłam w siebie i moje biegowe możliwości, zaskoczyłam (mam nadzieję, że pozytywnie :)) mojego trenera, uwierzyłam, że jeśli będę dalej trenować to złamię te 3 godziny, a po maratonie kupiłam książkę Jerzego Skarżyńskiego od samego autora i dostałam dedykację :)


4 komentarze:

  1. No to teraz Ola trzeba pobiec na 3:15 lub 3:10. Chętnie potowarzyszę :-))0

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki, tylko trzeba zgrać terminy :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny wynik - gratuluję:)
    I bardzo podoba mi się Twoja koszulka:)

    OdpowiedzUsuń
  4. no jakbym miala tako koszulke to tez bym tak szybko biegła :P

    OdpowiedzUsuń