piątek, 11 lipca 2014

Supermaraton Gór Stołowych - zmagania mimo wytrenowania

Supermaraton Gór Stołowych, super bo wydłużył się w tym roku do 50 km, a urósł do 2200 m, to mój najlepszy do tej pory maraton górski.

Najlepszy, bo:
- nie miałam problemów żołądkowych
- nie odwodniło mnie, mimo upału
- miałam w miarę regularne przygotowania
- w efekcie odcięło mnie dopiero na 40 km, a nie na 30 jak wcześniej bywało ;)

Maratony górskie w zeszłym roku to były raczej starty testowe, przez wielomiesięczną kontuzję wiosną i latem. W tym roku było inaczej, wreszcie bez większych kontuzji. Jedyne zakłócenie przygotowań to rozcięcie kolana na Gran Canarii i miesięczna przerwa, potem szybki powrót do mocnych treningów i nabawienie się tzw. gęsiej stopki, która męczyła mnie prawie miesiąc, co zmusiło do ograniczenia treningów. Ale ogólnie mówiąc, od lipca 2013 roku regularnie trenuję, co dla mnie jest wielkim sukcesem :) Udało się też w ramach przygotowań zaliczyć kilka półmaratonów i innych biegów górskich (nie licząc niedokończonego maratonu na Gran Canarii).

Efekt treningów poczułam, bo biegłam mocno do 40 km i ku mojemu zdziwieniu na ok 40 km dogoniłam Błażeja. Niestety okazało się, że 9 żeli to jednak za mało, a na izotonik z bufetów nie mogłam liczyć, bo był jakiś rozcieńczony. Zatem na ok 35 km zjadłam ostatni żel i na 40 km mnie odcięło. Oczywiście biegłam dalej, ale to już była raczej walka o przetrwanie, dobiegłam jakoś do ostatniego punktu odżywczego na 43 km, a tam tylko ten lipny izotonik. Na Błędnych Skałach już kręciło mi się w głowie i szczerze mówiąc, to bałam się, że się przewrócę, a tu trzeba było biec!

Przed Karłowem wyżebrałam od turystów Powerade'a, zawsze to coś. W Karłowie niósł mnie jako tako tłum kibiców, tam dogoniłam innego biegacza, co dodało mi otuchy, zawsze to raźniej pokonać ponad 600 schodów w górę. Biegliśmy, a raczej wchodziliśmy żwawo po dwa stopnie, dodając sobie nawzajem otuchy. Ja cały czas kontrolowałam, czy nie dogania mnie następna zawodniczka, przecież sporo czasu straciłam na ostatnich kilometrach. Ale kolega zapewniał mnie, że nawet jeśli mnie dogania, to na tych schodach już mnie nie przegoni. W sumie racja, ale i tak parłam do przodu na maksa, na jakiego było mnie w tym momencie stać :) Jak się okazało na mecie, straciłam do Błażeja na tych 10 km aż 10 minut, chociaż miałam wrażenie, że to będzie raczej 30.

Cieszę się, że to mój pierwszy maraton bez problemów z żołądkiem, już wiem, że za poprzednie odpowiedzialny był Powergym Energy Plus. Wiele osób się na to skarżyło, mnie po prostu zatykało, bolał żołądek i nie byłam w stanie przyjąć już żadnego żela. Dzięki poradom Błażeja po raz pierwszy tak dużo piłam w trackie startu, na bufecie w Pasterce to chyba ze dwa litry w siebie wlałam. Otoczona wianuszkiem kibiców, którzy robili mi zdjęcia, piłam i piłam. Czy to aż tak dziwnie wyglądało? :) Oczywiście odbiło się to koniecznością dwóch postojów w krzakach, a garmin pokazał nieubłaganie, że czas biegu był krótszy o 4 minuty niż czas całkowity. Zatem postoje na bufetach i krzaki kosztowały mnie aż 4 minuty!

Ten bieg nie byłby też taki wspaniały gdyby nie Tata, który nam kibicował, robił zdjęcia w różnych punktach i podał żele w Pasterce. Wielkie Dzięki! Tato, spisałeś się na medal!

A teraz trochę fotek :)

Nocleg już tradycyjnie pod schroniskiem w Pasterce w namiocie, który trzeba było najpierw rozbić :)




Gdzieś na trasie, chyba już druga połowa :)


 

Stromy i techniczny zbieg po ponad 4 godzinach w nogach to już nie lada gratka :)




A Błażej skacze a nie zbiega, można się uczyć!




Gdzieś po 40 km...




Ostatni karkołomny podbieg na Szczeliniec upłynął w miłej atmosferze przy olbrzymim dopingu turystów :)




Wreszcie finisz! :)




A kto tam się czai z piwkiem? :)




Tuż przed metą trzeba było ostro skręcić w prawo, a pewnie większość osób z tego rozpędu, jak ja, chciała biec prosto ;)




Dekoracja! :)






I oczywiście obowiązkowe składanie namiotów ;)




Błażej ma lepszą skoczność, co już pokazał na skałach w trakcie biegu! :)




A TUTAJ są dostępne wyniki.


Fot. Jerzy Łyjak, Piotr Dymus

środa, 2 lipca 2014

Starty treningowe

Długo nic nie pisałam, najpierw wyjazdy w góry, potem jedno wielkie zamieszanie w moim życiu, ale już ogarnęłam wszystko i wreszcie znalazłam czas, żeby napisać to, co już dawno chodziło mi po głowie :)

Wszystkie moje starty podporządkowane są teraz pod Bieg 7 Dolin, a to wszystko przez Bieg Granią Tatr w 2015 roku, który bardzo chcę pobiec, a do tego muszę mieć nieszczęsne 2 punkty.

Po zaleczeniu kolana, bo wyleczone to ono jeszcze nie jest i pewnie za dwa miesiące też jeszcze nie będzie, postanowiłam trochę postartować na krótszych dystansach i uważam to za świetny trening, choć o efektach przekonam się 6 września.

Najpierw Półmaraton Mustanga w Beskidzie Wyspowym (24 maja) z bolącym prawym kolanem (dopadła mnie tzw. gęsia stopka i męczyła przez prawie dwa miesiące) i jak się okazało z bolącym lewym (tym z blizną). Więc bieg zupełnie lajtowy, co widać na zdjęciu :)


Tydzień później (1 czerwca) pobiegłam Półmaraton w Pieninach z cyklu Perły Małopolski. Nadal oba kolana bolące, bez prochów się nie obyło... Tu już było trochę mocnej, zapewne z powodu dużo stromszych podbiegów. W końcu to Pieniny :)

fot. Paweł Solarz 


Ledwo odpoczęłam i za 5 dni pobiegłam Bieg Sokoła (6 czerwca). Bieg Marduły znowu odpuściłam, bałam się ponownego upadku. Ale jak się okazało na Biegu Sokoła też nie brakowało stromych zbiegów, dodatkowo było mokro i ślisko. Patrząc na uciekającą mi na zbiegach Magdę Derezińską-Osiecką (Tatra Running), która w pełni zasłużenie zajęła 1 miejsce z super czasem (w takich warunkach) miałam wrażenie, że człapię a nie biegnę... W każdym razie gleby nie zaliczyłam, a to było moim głównym celem w tym biegu ;)
Mam nadzieję, że częste treningi w Tatrach w końcu wyleczą mnie z tej blokady psychicznej.


Po tym biegu byłam już tak zmęczona, że trzy dni spędziłam na wędrówkach w Tarach polskich i słowackich z odrobiną szalonej wspinaczki ;)




A ostatnio (29 czerwca) pobiegłam kolejny półmaraton z cyklu Perły Małopolski w Rabce Zdrój/Gorcach. Na szczęście prawe kolano (nieszczęsna gęsia stopka) już wyleczone! Lewe nadal pobolewa po 15 km mocnego biegu. Na podbiegach było bardzo ciężko, nie wiem dlaczego, może przez upał, za to na zbiegach wreszcie się udało zaszaleć. Lubię zbiegi, bo można lecieć, nawet gdy jest się zupełnie wypompowanym, a jedyne co trzeba robić, to uważać na przeszkody :) W każdym razie, mimo braku mocy, byłam 15 w open na 207 osób, więc nie jest źle :)



W sobotę Maraton Gór Stołowych, który tym razem będzie miał 50 km i dlatego przybrał nową nazwę Supermaratonu!



Do Maratonu Karkonoskiego na razie postanawiam: zero startów! Trzeba wykorzystać weekendy na długie wybiegania w Tatrach!!!