sobota, 1 marca 2014

Transgrancanaria - A GOAL A DREAM

Transgrancanaria A GOAL A DREAM. Zastanawiałam się nad tym hasłem przed biegiem, ale nie przypuszczałam, że będzie ono miało dla mnie tak wielkie znaczenie!



Przygotowania do startu szły jak po maśle. Takiego początku sezonu jeszcze nie miałam w mojej 3 letniej biegowej karierze. Chciałam pobiec super i na maksa możliwości. Może chciałam za dużo...?

Zaczęłam bardzo mocno, ścigając się z inną zawodniczką o prowadzenie biegu (jak się potem okazało zwyciężczyni Nuria Dominguez Azpeleta, 4:03:39). Po wbiegu na Pico de las Nievies (1938 m) zaczął się bardzo trudny technicznie stromy i kręty zbieg ok 9 km, na którym zostawiłam Hiszpankę nieco w tyle. Stopy paliły od tarcia o kamienie. Wiedziałam, że będzie ostra walka do samego końca, bo Hiszpanka nie odpuszczała, a za nami na pewno czaiły się kolejne zawodniczki, który widziałam na linii startu.

Trasa. Ostre zakręty na zbiegu

Gdy teraz o tym myślę, leciałam jak szalona, skakałam po skalach, przecież tak uwielbiam techniczne zbiegi, czułam się świetnie, a wyznaję zasadę, że lepiej nie hamować na zbiegach, żeby nie zajechać czwórek. To co, miałam człapać?



I na tym koniec relacji z biegu... Wyścig skończył się na 9 km, a dokładnie na 12. Ale nie w mojej głowie! 

Poślizgnęłam się na płaskiej skale pokrytej jakimś piaskiem i upadłam kolanem na ostry kamień ocierając policzkiem o inną skałę. Krew trysnęła, a ja szybko poderwałam się do dalszego biegu, mimo wielkiego bólu kolana, nawet nie patrząc, co tam się dzieje.


Ból po jakimś czasie przestał mi dokuczać, martwił mnie upływ krwi, leciała po policzku i z kolana. Obawiałam się, że noga będzie przez to słabsza, że krew zamiast sobie krążyć w nodze, to wylatuje na zewnątrz z cennymi składnikami, których już nie uzupełnię. Tak, takie miałam głupie myśli!

Trasa. Mniej więcej na czymś takim zaliczyłam glebę

Tymczasem Hiszpanka mnie wyprzedziła i powoli zaczęła się oddalać. Nie ma bata, zaczęłam zbiegać ostrożniej, nie zamierzałam jednak schodzić z trasy, mimo, że miałam wątpliwości jak długo z tą krwawiącą nogą pociągnę w takim tempie. I musiałam odpowiadać na krzyki kibiców: "I'm OK. I'm fine" z uśmiechem na twarzy.

Biegłam tak do 12 km do punktu odżywczego w San Bartolome, gdzie zamierzałam tylko obmyć ranę i czymś ucisnąć. Zobaczyłam wtedy rozwalone kolano, masakra, dziura na 1 cm długości 3 cm. Służba medyczna usadziła mnie jednak na krześle, poprosiłam więc o uzupełnienie bidonów, żeby oszczędzić na czasie. Ale pan sanitariusz mimo moich ponagleń wcale się nie spieszył! Mówię, że czas ucieka, a on nic, gramoli się, szukając odpowiednich bandaży i płynów do dezynfekcji. Zaczęłam liczyć kolejne zawodniczki przebiegające przez punkt, które zamierzałam gonić, piłam, jadłam, żeby nabrać energii. I myślałam, ile czasu będę musiała nadrobić. A sanitariusz, po opatrzeniu nogi, długo przypatrywał się mojej ranie na policzku, która nawet mnie nie bolała!

W końcu coś mi zaczęło nie pasować, sanitariusze ruszali się jak muchy w smole, a ja liczyłam uciekające minuty. Pytam, czy mogę biec? Popatrzyli na mnie zdumieni! Pierwsza moja myśl: po co się w ogóle zatrzymywałam? Ale za chwilę zaczęłam czuć ból, nie byłam w stanie zgiąć nogi i przyszło otrzeźwienie i zderzenie z rzeczywistością... Dotarło do mnie, że to koniec.

Zawieźli mnie karetką do kliniki. Tam lekarze się dziwili, że w ogóle z tą nogą biegłam, myśleli, że karetka przywiozła mnie z trasy. Dostałam zastrzyk i zszyto mi kolano, a ja płakałam nie z bólu, tylko, że nie mogę dokończyć biegu! Następnie zabrali mnie karetką do szpitala do Maspalomas, gdzie zostałam przepytana o przebieg wypadku przez kliku lekarzy. Miałam narysować jak to wyglądało, bo język zaczął mi się plątać z ilości przeżyć i bólu, a jedni chcieli, żebym mówiła po niemiecku, inni po angielsku, a ja gadałam jakąś mieszaniną :) Zrobili mi prześwietlenie zarówno kolana jak i policzka, czy nie ma pęknięć. Na szczęście to tylko tkanki miękkie i za tydzień mam zdjąć szwy. Dostałam receptę na silne leki przeciwbólowe, doczłapałam do taksówki i do hotelu. 


Żal, żal i jeszcze raz żal mam wielki, że tak to się skończyło. Nigdy jeszcze nie miałam tak dobrej formy przed jakimkolwiek maratonem, górskim czy płaskim i chciałam ją tu wykorzystać. Dostałam za to wielką lekcję pokory, że góry to nie przelewki i żeby nie ścigać się za wszelką cenę. Ale czy ja tak potrafię?

No i meta pozostała tylko moim marzeniem.



Ale na pocieszenie... tak wygląda rekonwalescencja :)




z taką nóżką pod bandażem...



7 komentarzy:

  1. co tu gadać.... łza się w oku kręci... bardzo dobrze rozumiem Twój żal i łączę się w bólu .:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tez rozumien Twoje rozgoryczenie. Trzymaj sie cieplo i nastepnym razem bedzie lepiej, duzo lepiej. Bo Ty jest kobieta - torpeda.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiem, że teraz wszyscy to będą pisać i wiem, że to marne pocieszenie, ale następnym razem pozamiatasz! Trzymam kciuki za szybki powrót do zdrowia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Olga trzymaj się, wierzymy że dasz radę w następnym maratonie, oczywiście po zagojeniu ran.

    OdpowiedzUsuń
  5. Prawdziwa z Ciebie...ultra laska ;-)
    Gratuluję hartu ducha i trzymam kciuki za szybki powrót do zdrowia!!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Witaj. Właśnie wróciłem z Gran Canari i będąc na wycieczce mijałem zawodników przy stadionie w san bartolome i żałowałem że nie mogę z nimi biec. Mam prośbę, mogła byś mi dać namiary gdzie można się zapisać na ten bieg. Bardzo chętnie pobiegł bym to w następnym roku.
    p.gozdz@metodabuteyko.pl
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń