czwartek, 17 października 2013

Maraton Bieszczadzki - czyli mój pierwszy ultra!

13 października 2013 - Maraton Bieszczadzki, mój pierwszy bieg ultra. Początkowo trasa miała wynosić 47 km, ale parę dni przed zawodami organizatorzy wydłużyli trasę do ok. 50 km.

Jak na mój niepierwszy maraton górski popełniłam chyba wszystkie możliwe błędy. Przede wszystkim znowu nafaszerowałam się odżywkami z proszku i żelami, które już nie raz zaszkodziły mi na długim dystansie. Nie obeszło się więc bez problemów żołądkowych na trasie i przymusowych postojów...

Po drugie za szybko pokonałam pierwszą, lekko pofałdowaną część trasy, półmaraton zajął mi 1:37:05 (moja stara życiówka na płaskim asfalcie wynosi 1:33:31). Mimo planu, by zacząć spokojnie, goniłam koleżankę klubową Agnieszkę Łęcką, która jest ode mnie nieco szybsza. Efekt był taki, że gdy zaczęły się prawdziwe góry i strome podbiegi, nie miałam już za dużo sił. Agnieszka wyprzedziła mnie na ostatnim kilometrze, gdy wybiegłyśmy z lasu na asfalt i dobiegła półtorej minuty przede mną, czyli masakra, na asfalcie całkowicie odcięło mi nogi.

Z wyniku jestem więc zadowolona - 4:48:46, z samego biegu już mniej.

Nic nie zmienia jednak faktu, że te 50 km spędziłam w przepięknym terenie, było kolorowo i malowniczo, za sprawą pięknej jesieni :)




Przed startem: nasza wesoła ekipa wyjazdowa, Artur, Marcin i Ola :)




Trasa była przepiękna, choć dla mnie trochę za dużo asfaltu (pierwsza połowa biegu), przez co bolały mnie stopy (ostatnio w ogóle nie biegam po asfalcie). Za to w skarpetach kompresyjnych firmy Cep od High Level Center biegło się rewelacyjnie, łydki w ogóle nie bolały, jedyne mięśnie, które czułam pod koniec biegu to pośladki :)





Na 21 km żołądek już mi nieźle dokuczał, zaraz potem był przymusowy postój...


21 km. Fot. Marek Błoch

Na górze niestety w ogóle nie było widać gór, tylko wszędzie mleczna mgła, przez pewien czas biegłam sama, nie widziałam, co jest przede mną, czułam się tak, jakbym wbiegała w jakąś tajemniczą przestrzeń zasłoniętą mgłą i nie wiedziała, co się za nią kryje, to było niesamowite! W lesie było miejscami bardzo dziko i pusto, gdy przede mną przebiegł jeleń, czekałam już tylko na jakiegoś niedźwiedzia :)

Część trasy w górach pokonałam razem z Agnieszką Łęcką, co bardzo miło wspominam, jeszcze nigdy nie biegłam rozmawiając sobie spokojnie z konkurentką na ostatnich kilometrach biegu :)




Niektóre odcinki były dość trudne, sporo było przeszkód na zbiegach, a to przewrócone drzewa, a to belki, przy których trzeba było wykazać się skocznością :)





Pod tymi pięknymi liśćmi czaiły się jednak kamienie. Nie obyło się więc bez wywrotki, poleciałam do przodu na stromym zbiegu, cud, że nic mi się nie stało oprócz małego otarcia.


W trakcie całego biegu było bardzo dużo punktów odżywczych, lecz skorzystałam tylko z trzech ostatnich, z wody i izotoniku, faszerując się nieszczęsnymi żelami. Nawet nie patrzyłam co tam było w bufetach, potem się dowiedziałam, że były m.in. oscypki :) 

Wreszcie upragniona meta :) Zaraz po przybiegnięciu moją nogą zajęli się GOPRowcy, zabierając do karetki :) Nie mieli za dużo pracy, żadnych zasłabnięć ani wypadków nie było :)

Fot. Marek Błoch

Na mecie szczęśliwa, że to już koniec :)


Agnieszka Łęcka dobiegła jako pierwsza kobieta (i 20 w open), ja półtorej minuty za nią (i 21). Bieg ukończyło 227 osób. 



Po biegu można było zjeść czerwony barszczyk z fasolką - pycha :) lub żurek i napić się grzanego wina :)

I dekoracja  :)



Bieg wygrał Bartosz Gorczyca z czasem 3:34:37, drugi był mój trener Artur Jabłoński - 3:35:07, jako trzeci dobiegł Grinius Gediminas - 3:53:08.

Pierwsze trzy kobiety: Agnieszka Łęcka - 4:47:12, Olga Łyjak - 4:48:46 i Iwona Turosz - 5:30:23.

Polecam też świetny filmik z biegu zrealizowany przez Beskid TV. Super widać szczęście, endorfiny i radość biegaczy, mimo wielkiego zmęczenia. To kocham w bieganiu najbardziej! :)
  
Następnego dnia po starcie wybraliśmy się z Olą i Marcinem na wycieczkę "regeneracyjną", byliśmy na Tarnicy i Połoninie Caryńskiej, jak na regenerację to dość długo włuczyliśmy się po górach, pokonując 38 km i wracając po zmroku. Nogi bolały bardziej niż podczas biegu, ale widoki były przepiękne!

W drodze na Tarnicę. 


Widok z Tarnicy





Połonina Caryńska