niedziela, 21 września 2014

Pierwsza setka - ta łatwiejsza większa połowa. Cz. 3


Pierwsza, większa połowa jest dużo łatwiejsza niż druga.


Przed startem 

Przepaki przygotowane. W każdym po 8 kulek orzechowo-daktylowych, 2 lub 4 żele, po dwie 0,5 litrowe butelki z izotonikiem i cola. Biorę ogromną ilość jedzenia, mam w pamięci odcięcie na MGS i bardzo chcę tego uniknąć. Zamierzam co pół godziny wcinać jedną kulkę lub żela.

Nie biorę do przepaków żadnych ubrań czy butów na zmianę, jak radzą niektórzy zaprawieni w ultra znajomi. Biorę tylko pas biodrowy, a nim 7 kulek, 2 żele i kurtka na pierwszy odcinek trasy. Kasza jaglana na kolację z musem jagodowym. Wystarczy tylko pójść spać o 18 i obudzić się jak nowo narodzona o 1.30 w nocy. No właśnie, nie mogę zasnąć mimo, że nie myślę o biegu i w ogóle się nim nie stresuję. Na nic zdało się przestawianie organizmu przez ostatnie kilka dni i chodzenie spać o 18-19. Zasypiam w końcu o 23 i budzę się o 1 w nocy. Dobre i to. Błażej z Krzychem spali jeszcze mniej, a my urządziliśmy im z Łukaszem wesołą pobudkę. Błażej ledwo wstaje zdziwiony, że musi jeszcze przebiec 100 km, bo właśnie mu się śniło, że już z Krzychem dobiegli. Ten sen okazał się proroczy. Forrest swoim zwyczajem roznosi wszystkim buty po pensjonacie. W dobrych nastrojach jedziemy w ciemną noc na start.

 
Kulki orzechowo daktylowe i mus jagodowo-kokosowo-daktylowy. Pycha!

Od startu do Rytra

Zaczynam wolno. Powtarzam jak mantrę słowa Marcina Świerca i Błażeja, „jeśli wydaje Ci się, że biegniesz wolno, to jeszcze zwolnij”. Wydaje mi się, że wolniej już się nie da! Oddech spokojny, pierwszy zakres. Magda Łączak i Ewa Majer wyrywają do przodu, nawet na nie nie patrzę, biegnę swoje. Gdy wbiegamy do lasu ze zdziwieniem spostrzegam, że większość biegaczy nie ma zwykłych czołówek. Oni mają lampy halogenowe! Po chwili orientuję się, że to jednak z moją czołówką jest coś nie tak. Świeci jakby chciała, a nie mogła. Nie zmieniłam baterii. Pierwsza moja organizacyjna wpadka. Na szczęście pierwsza i ostatnia. Super jak na debiut w ultra. Zbiegam jak pokraka, wpadając w każde błoto i lądując w prawie każdej kałuży, czekając na upragniony świt. Noc jest ciemna, nie ma księżyca, widać za to przepiękne gwieździste niebo. Zatapiam się w tej ciemności.



Na zbiegach do Hali Łabowskiej próbuję się podczepić do szczęśliwego posiadacza latarki-halogenu, ale wszyscy mi uciekają. Wyprzedza mnie Justyna Frączek. Mijamy się tak parę razy do Rytra zamieniając kilka zdań. To 3 start Justyny na tej trasie, a jej najlepszy wynik to 12:30. Czyli nie biegnę za szybko.

Na Jaworzynę Krynicką większość trasy podbiegam bardzo wolnym truchtem. Do Rytra wszystkie podbiegi wydają się dziecinnie proste, czego nie będzie można powiedzieć o dalszej części biegu. 

Myślę, jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Ale wiem też, że wszystko może się jeszcze zdarzyć. Właśnie się zdarza. Za Halą Łabowską wpadam po kostki w wielką kałużę i ląduje na tyłku w błocie, każdy but waży teraz o pół kg więcej. Super, to już najgorsze za mną, teraz będzie tylko lepiej. Oj, nawet nie wiem, jak bardzo jestem w błędzie!


Biegnący B7D już 3 raz Henio Sobczak (skończył w 10:51). Nie posłuchałam jego rady, żeby wziąć do przepaków ubrania i buty na zmianę


Na zbiegu do Rytra zaczynam czuć ból w lewym kolanie pod blizną, który rozprzestrzenia się na bok kolana. Nie zamierzam jednak schodzić z trasy, ale nie jest to dobry prognostyk na jeszcze ponad 60 km biegu... Pożyczam tabletkę przeciwbólową od poznanego biegacza i pocieszam się, że będzie dobrze. Jednak ból mnie spowalnia. Na pierwszym przepaku w Rytrze Justyna znowu jest tuż za mną. 

W punkcie pomaga mi Tata i sugeruje pełen obaw o moje zdrowie, abym z powodu kolana zeszła z trasy. Odrzucam taką możliwość natychmiast, zanim zdąży zakiełkować w głowie i zasiać wątpliwości. Tym bardziej, że dowiaduję się, że Ewa Majer zrezygnowała, a ja jestem teraz drugą kobietą, za Magdą Łączak. To mnie uskrzydla. Postanawiam walczyć do końca, nawet jeśli miałabym to okupić kontuzją trwającą do końca sezonu. W Rytrze mam czas 3:43, lepszy o 17 minut niż planowałam, rokujący na złamanie 12 godzin. Czy to się może udać?


Magda Łączak wbiega do punktu w Rytrze, nawet się tam nie zatrzymując. Fot. Jerzy Łyjak

Błażej w Rytrze w doskonałym humorze. 5 min. przede mną

Ból kolana zakłóca mój bieg jeszcze przed pierwszym punktem. Fot. Jerzy Łyjak

 

No i jest... pierwszy kryzys

Za Rytrem dopinguje mnie Józek Pawlica i biegnie chwilę ze mną. To bardzo pomaga, ale czuję się wtedy jeszcze bardzo dobrze. Dopiero na podbiegu a raczej podejściu na Przehybę dowiaduję się po raz pierwszy, czym jest kryzys. Nie mam nawet 40 km w nogach, a bieg już daje mi się we znaki. Kryzys trzyma mnie od godz. 6 do 8.
  
Teraz wiem, co znaczy mądre powiedzenie, że głowa nie chce współpracować z nogami. Moja głowa robi się ciężka jak ołów i chce iść spać, przerwać bieg i położyć się gdzieś na trawie, mimo że nogi rwą się do przodu. Zadania nie ułatwia strome, nie kończące się podejście, na którym nie da się biec i tempo jest bardzo wolne. Na wypłaszczeniach daje się coś potruchtać i głowa jakby załapuje, o co tutaj chodzi. Cały odcinek do Przehyby przemierzam z poznanym na trasie biegaczem, z którym sobie miło gawędzimy (ostatecznie wyprzedził mnie na ostatnim zbiegu do Krynicy). 

Dowiaduję się wtedy, że pierwsza setka jest najłatwiejsza, bo nie wiem, co mnie czeka. Genialne! Powtarzam sobie, że kryzys na pewno minie. Jak tylko pojawi się słońce, od razu się obudzę. Oszukuję siebie, że to wcale nie z powodu braku snu, tylko jakiś leń mnie złapał. O dziwo to pomaga. Pomaga też myślenie o wszystkich, którzy właśnie wstają z łóżek i zamierzają w tę pięknie zapowiadającą się, słoneczną sobotę, zasiąść przed telewizorem. A my od 3 w nocy biegniemy po górach, napieramy i nie poddajemy się żadnym kryzysom. Tacy z nas mocarze! 

Przypominam sobie, kiedy biegłam ten odcinek w ciepły kwietniowy dzień, z ciężkim, napakowanym jedzeniem plecakiem i Forrestem, jak wtedy było mi ciężko, a ja nie mogłam doczekać się dotarcia do schroniska. Jakże teraz wszystko jest inne... Wtedy było ciężko?

Przed Przehybą na Wietrznych Dziurach, gdy tylko pojawiają się pierwsze promienie słońca, kryzys przechodzi tak szybko, jak się pojawił. Teraz czuję się naprawdę dobrze, mam siły, głowa nie boli. Przed nawrotką mijamy się z Błażejem, który wesoły biegnie już w dół. Wcześniej mijam Łukasza ze zdziwioną miną na mój widok i kilku innych kolegów ultrasów, którym depczę prawie po piętach, myśląc, że to niemożliwe, żebym była tutaj tak szybko! Gdy jestem już za schroniskiem na Przehybie widzę biegnące do punktu dziewczyny: Justyna Frączek, Żaneta Bogdał. Są ok. 5 min za mną, ale nie przejmuję się tym zupełnie.


Do Piwnicznej. Znużenie biegiem

Do Piwnicznej (66 km) biegnie mi się super, znam trasę, podziwiam widoki, jest piękna słoneczna pogoda. Na Radziejową wbiegam, prawie nie zauważając żadnego podbiegu. Zgodnie z planem co pół godziny wcinam orzechowo-daktylową kulkę, w zasadzie połykam je w całości, bo na słodkie nie mogę już patrzeć. Wyprzedzam kolejnych biegaczy, którzy krzyczą, że dobrze mi idzie, żebym biegła dalej spokojnie tym tempem i będę drugą kobietą. Nadaj wszystkie podbiegi pokonuję biegiem. 

Na ostatnim 6 km zbiegu do Piwnicznej łapie mnie kryzys mentalny. Szczerze? Zaczyna mi się ta zabawa nudzić. A tu jeszcze maraton przede mną! Ta zabawa jest fajna tylko dla tych, którzy pokonują 100 km w 10 godzin. Jeszcze ponad 4 godziny biegu? Masakra. Zagaduję dosłownie każdego mijanego biegacza, pytam o bieg, doświadczenia w setkach, opowiadam swoje przeżycia, już nawet nie pamiętam, co tam plotę, aż jeden z biegaczy mówi wprost, że nie życzy sobie żadnych rozmów podczas biegu i ucieka w dół. 

Gadanie z ludźmi pozwala mi jednak przetrwać kryzys mentalny. Zagaduję też wszystkich mijanych turystów, pytam grzybiarzy o zbiory, w tym roku wysypały rydze. Uwielbiam rydze! Po biegu Błażej oświecił mnie, że przez to gadanie (a im dalej, tym bardziej się nasilało, co gorsza przekształcało się w krzyk, płacz a nawet śpiewanie) traciłam mnóstwo cennej energii. Być może.


Magda Łączak na zbiegu do Piwnicznej, jak powiedział Błażej: "wyprzedził mnie mały, szybki pocisk". Osiągnęła czas 10:20, zdobywając złoto w Mistrzostwach Polski 


Goniąca mnie Żaneta Bogdał, była w Piwnicznej 3 min. za mną
 

W dobrym nastroju dobiegam do Piwnicznej. To wszystko jest za proste, gdzie ten ból i wielkie kryzysy?  Dobiegając do punktu odżywczego nie mogę się doczekać spotkania z Tatą, chcę mu opowiedzieć o wszystkich moich przeżyciach od Rytra. Takie wsparcie psychiczne naprawdę bardzo bardzo dużo pomaga! Jednak go tam nie ma... No tak, myślę, dobiegłam za szybko! Mój czas to 7:21, a nie zakładane 8 godzin. Teoretycznie mam szansę na 11 godzin i srebrny medal w Mistrzostwach Polski.

Z tyłu głowy kołacze się jednak myśl, że przede mną jeszcze 4 albo ponad 4 godziny biegu. Maraton górski. Ta myśl zaczyna mnie przerażać. Można sobie chwilowo podbudować nastrój przez fajną pogawędką ze współbiegaczami, ale ostatecznie zostaje się samemu ze sobą i samemu trzeba dobiec do mety, całe 34 km.

W punkcie, otoczona kamerami i obiektywami, szybko zabieram swój ekwipunek z kulkami i żelami, piję dużo i tradycyjnie nawet nie zaglądam na zastawione pysznościami stoły, ani nie odpoczywam nawet na moment. Punkt opuszczam we względnie dobrym nastroju, zagaduję jeszcze policjantów i częstuje nadmiarem kulek (zaczęłam je już wyrzucać w drodze do Piwnicznej - nikt nie chciał się poczęstować). Moja świadomość jeszcze nie wie i nawet nie przypuszcza, że już niedługo wszystko się zmieni, a ja nie będę już tą samą osobą...

W kolejnej części: Jak przetrwać niekończący się kryzys.

Poprzednie części znajdziecie tutaj:

poniedziałek, 15 września 2014

Pierwsza setka - przygotowania głowy. Cz. 2



Jak przygotować głowę do pierwszej setki?

Oprócz treningu bardzo ważne jest przygotowanie psychiczne. Książki o ultra czytałam z zapartych tchem zanim jeszcze przyszło mi do głowy, że w ogóle coś takiego będę biec. Czytając je, nawet nie chciałam biegać ultra! Najbardziej przerażał mnie trening, te kilometry w nogach i godziny spędzone samemu na trasie. Nie wyobrażałam sobie długich wybiegań po chodnikach w Warszawie, czy nawet nad Wisłą, gdzie do tej pory biegałam maksymalnie 20 km. Jednak słowa Scotta Jurka, żeby zaprzyjaźnić się z bólem, Kilana, żeby zjednoczyć się z górami i złapać swój rytm, Deana Karnazes’a, że jeśli nie możesz dobiec do mety, to zawsze możesz się doczołgać i wiele wiele innych przeżyć i rad różnych zaprawionych ultrasów wypełniało moją głowę i inspirowało, gdzieś tam tliła się nieśmiała chęć przeżycia tego samego.

Te wszystkie historie z różnych biegów i przygotowań, te słowa o bólu i cierpieniu, o pokonywaniu własnych słabości, których do końca nie rozumiałam, brzmiały w mojej głowie podczas biegu i bardzo, bardzo pomagały. Gdy nadszedł pierwszy kryzys o 6 rano byłam pewna, że przejdzie. Wszyscy przecież mówili, że kryzys zawsze przejdzie, najwyżej przyjdzie kolejny. Gdy na 80 km było już tak strasznie, że nie wyobrażałam sobie, co będzie za 20 km, że nie będę w stanie postawić ani jednego kroku na finiszowym deptaku w Krynicy, dodawała mi nadziei opowieść Karnazes’a, który do mety swojego pierwszego ultra doczołgał się na czworaka. "Doczołgam się, ale nie zejdę z trasy" mówiłam Łukaszowi, który chyba pół żartem, a może na poważnie, widząc mój opłakany stan, sugerował, aby zejść z trasy

Pomogły mi też słowa Józka Pawlicy, żeby biec dla kogoś i myśleć o tej osobie podczas kryzysu. Nie sądziłam przed biegiem, że tę radę zastosuję i zastanawiałam się, jaki to musi być kryzys, żeby otuchy mogło dodawać myślenie o cierpieniu innych. A jednak. Gdy drogą do Bacówki nad Wierchomlą mogłam już tylko żwawo maszerować, a wcześniej - na treningach - ten podbieg wydawał mi się płaski, do biegu zmobilizowała mnie myśl o ludziach, którzy marzą o tym, żeby przebiec choćby kilometr, żeby wstać z wózka i przejść chociaż parę kroków. Myślałam o nich i... zaczęłam biec. Dla nich. Pomogło.

Gdy o tym teraz myślę, dochodzę do wniosku, że to nieetyczne: wykorzystywać cierpienie chorych osób, żeby pomóc sobie podczas biegu, który jest przecież tylko zabawą, spędzaniem wolnego czasu. Uważam, że nigdy nie biegnie się dla innej osoby (chorej czy zdrowej). Biegniemy dla siebie, biegniemy, żeby przeżyć przygodę, poznać siebie, możliwości i ograniczenia własnego organizmu, zdobyć medal, poczuć się lepiej, pokonać kolejne niemożliwe. Dodawanie ideologii, że biegnę dla kogoś, pomaga tak naprawdę tylko mi, a nie tej cierpiącej osobie.

Nie mniej jednak, bez tych wszystkich metod oszukiwania własnej głowy i ciała, wmawiania sobie, że można, jeśli już nie można, tłumaczenia sobie, że jest super i cudownie i że przecież kocham biegać, kiedy ciało i umysł mówią dość, bez względu na to, jak te metody oceniamy, przebiegnięcie pierwszego ultra byłoby niemożliwe.

Poza tym czytanie książek o bieganiu, jest dla mnie tak samo przyjemne, jak bieganie, i jest inspirujące. A przy okazji przygotowuje psychikę do ciężkich treningów i startów.   




Najwięcej zaległości czytelniczych można nadrobić, kiedy złapie nas kontuzja. Po upadku na Kanarach nie zamierzałam tracić czasu :)




Doceńce znajomość trasy

W ramach przygotowań do ultra bardzo ważne jest poznanie trasy. Z punktu widzenia moich dotychczasowych startów myślę, że nie jest to tak istotne przy półmaratonach czy nawet maratonach górskich, które kończy się w 4-5 godzin i nim człowiek się obejrzy jest już na mecie. Jeśli jednak biegnie się 10-12, czy jak niektórzy nawet 17 godzin, brnięcie samemu, z bólem, w nieznane staje się jeszcze większym wyzwaniem. 

Wyobrażacie sobie, że stoicie na starcie biegu przez góry trwającego 17 godzin i nie wiecie, co Was czeka na trasie? Nie wiecie, jakie będą miejscowości po drodze i jak wyglądają punkty odżywcze, nie wiecie, kiedy skończy się ten koszmarny podbieg, albo zbieg po luźnych kamieniach, kiedy wybiegniecie wreszcie z tego ciemnego lasu lub kiedy wbiegniecie do lasu, gdy z nieba leje się żar?

Nikt mi tego nie doradzał, ale pamiętałam opowieści Scotta Jurka, który trenował na trasie Western States i dlatego postanowiłam zawczasu przebiec trasę Biegu 7 Dolin. Wybrałam połowię kwietnia, gdy już robiło się ciepło (10-15 stopni) i zaczynałam już biegać po zagojeniu się kolana. W 9 dni przebiegłam 95% trasy. Niektóre odcinki nawet parę razy.


http://www.festiwalbiegowy.pl/sites/default/files/Profile%20Tras/wykres_%20ultra%202014.pdf


W sumie zrobiłam w tym czasie, z plecakiem, przemieszczając się od schroniska do schroniska 230 km. Niezły trening. A przy okazji poznałam piękny Beskid Sądecki, przepiękne wschody i zachody słońca i cudne widoki łagodnych gór z Tatrami w tle. 

Trasę biegu pamiętałam więc niemal na pamięć, wiedziałam, kiedy będzie podbieg a kiedy zbieg, gdzie będzie asfalt, a gdzie kamienie i błoto. Gdy na końcówce, 95 kilometrze, Łukasz irytował się i wściekał, kiedy wreszcie wybiegniemy z tego lasu i gdzie ta Krynica, ja znając szlak byłam spokojna i łatwiej było mi ostatkiem sił pokonać te ostatnie kilometry. Panika na końcówce, gdy człapie się resztkami sił, to chyba najgorsze rozwiązanie. Znajomość trasy bardzo pomaga, dodaje pewności siebie. W trudnych momentach, gdy w pamięci mamy ten sam szlak przebiegnięty na treningu, bez bólu i z uśmiechem na twarzy, łatwiej oswoić się z bólem.


Hala Łabowska

Zbieg do Piwnicznej

Z Łabowej do Wierchomli


W kolejnej części napiszę o tym, jak te wszystkie mądrości zastosowałam w praktyce i na ile zdał się mój trening, o którym pisałam w 1 części

 

niedziela, 14 września 2014

Pierwsza setka - przygotowania. Cz. 1


Skąd pomysł na 100 km?

Tego startu nie powinno być. Czułam, że 100 km i +4.500 m przewyższenia to po 3,5 roku biegania za wcześnie. I fizycznie i psychicznie. Wiedziałam, racjonalnie rozumując, że mogłabym w tym roku pobiec 70-80 km, ale nie 100. I tak się okazało podczas biegu. 20 dodatkowych km, wydaje Ci się, że to tak niewiele? Na biegu ultra to wieczność, podczas której wszystko może się zdarzyć.

Dlaczego jednak zdecydowałam się pobiec? Jako mój pierwszy, w pełni zaplanowany debiut w ultra wymyśliłam sobie Bieg Ultra Granią Tatr w 2015 roku. Jakoś tak spontanicznie, nie znając nawet za bardzo trasy i jej trudności (biegałam wtedy w Tatrach tylko zimną, głównie po dolinkach). Ale niestety zaostrzono warunki startu i okazało się, że trzeba mieć 3 pkt w maksimum dwóch biegach, czyli jeden start punktowany na 2. Przeanalizowałam wszystkie biegi z listy i za 2 pkt były tylko same setki... No cóż...

Termin wrześniowy Biegu 7 Dolin najbardziej mi odpowiadał. Dodatkowo wygrałam pakiet na Festiwal Biegowy za 2 miejsce w Biegu Pamięci na 10 km w Warszawie, zatem wybór był prosty, padło na Krynicę. Od początku jednak czułam, że to nie będzie mój wymarzony debiut w ultra, tylko jako takie przebiegnięcie.


Finisz Biegu Pamięci na 10 km. Dostaję pakiet na Festiwal Biegowy


Po biegu nadal uważam, że było za wcześnie na ten start. Myślę, że aby dobrze pobiec setkę nie wystarczy przebiec kilku czy nawet kilkunastu maratonów górskich (chyba, że jest się Salazarem, zawodowcem, a nie amatorem, który biega od 3 lat, albo ma się przeszłość sportową i wytrzymałość z innych dyscyplin np. rajdów przygodowych czy skiturów). Typowy amator, którego jestem przykładem, który po trzydziestce wstał zza biurka i zaczął się ruszać, nie powinien po przebiegnięciu maratonu od razu rzucać się na 100 km w górach. Powoli, najpierw maratony górskie, potem 50-60 km, potem 70-80, tak, aby organizm stopniowo przyzwyczajać i uczyć długotrwałego wysiłku, a także stopniowo modyfikować trening i zwiększać objętość. Ja wystartowałam w setce niewiele zmieniając mój dotychczasowy trening, a brak doświadczenia na dystansach 70-80 km dał się we znaki, i to bardzo…


Jak trenowałam?

Trening z myślą o przebiegnięciu 100 km zaczęłam już na początku 2014 roku, kiedy powoli przyzwyczajałam się do myśli, że tę setkę jednak pobiegnę, chociaż do końca nie byłam tego pewna. Moja pewność bardzo zmalała a nawet spadła do zera, gdy 1 marca na biegu Transgrancanaria 44 km rozcięłam kolano. Wymusiło to miesiąc przerwy w bieganiu a potem bardzo powolny powrót do treningów z bólem kolana. Tak naprawdę biegałam dużo w styczniu i lutym (w Gorcach i Tatrach) a potem stopniowo od kwietnia - pierwsze długie bieganie w Beskidzie Sądeckim i Górach Świętokrzyskich. Do lipca moje najdłuższe wybiegania w górach to 37 km. Poza tym robiłam biegi ciągłe i crossy w drugim zakresie. W maju trochę pauzowałam, przeciążyłam prawe kolano, oszczędzając lewe (te rozcięte). A od czerwca znowu zaczęłam mocniejszy trening.

Do treningu zaliczam też starty w górach – od końca maja do końca sierpnia przebiegłam treningowo 4 górskie półmaratony (Półmaraton Mustanga, Perły Małopolski: Szczawnica, Rabka Zdrój i Zawoja), Bieg Sokoła w Tatrach i dwa maratony (Maraton Gór Stołowych i Złoty Maraton w randze Mistrzostw Polski), na których testowałam sprzęt i odżywianie. 

Myślę, że starty w górach na krótszych dystansach niż docelowy, oczywiście z zachowaniem umiaru i odpowiedniej proporcji treningi/starty, bardzo dobrze przygotowują do większego wyzwania, zwłaszcza, jeśli można biego różnych porach dnia i w różną pogodę. Ja startowałam i w upał i w chłodne deszczowe dni po zabłoconych górskich szlakach, a wszystkie te warunki wystąpiły podczas Biegu 7 Dolin. 


Finisz Złotego Maratonu. Fot. Błażej Łyjak. Start o godz. 11 w upał


MP w maratonie górskim. Złoty Maraton. Fot. Błażej Łyjak


Maraton Gór Stołowych, 50 km, +2200 m. Mój najdłuższy bieg przed setką


Bieg Sokoła, 16 km, +1100 m. Start odbył się zaraz po mocnej ulewie o godz. 15


Poza zwykłym treningiem jak do maratonu (głównie biegi ciągłe w 2 zakresie, do czego zaliczam też półmaratony biegane w 2 zakresie), robiłam długie wybiegania w górach, w styczniu i lutym do 2-3 godzin, potem po 4 godziny, a w lipcu i sierpniu już w Tatrach po 6-8 godzin i ze sporym przewyższeniem +2.500-3.300 m. Dwa tygodnie przed startem pobiegłam treningowo półmaraton w Zawoji, a tydzień przed startem wybieganie w Tatrach 3 godz. +1.300 m. Przez ostatnie dwa miesiące przed startem biegałam ponad 100 km i +5.000 m tygodniowo, wszystko w górach, nie licząc paru treningów na stadionie. 


Trening w Tatrach. Ucieczka przed burzą


Bieg ciągły w 2 zakresie. COS Zakopane. Fot. Łukasz Zdanowski


Czułam się dobrze przygotowana, tzn. wiedziałam, że na 8 godzin biegnięcia non stop po górach jestem gotowa (tyle miała moja najdłuższa wycieczka w Tatrach +3.300 m, po której czułam się bardzo dobrze i mogłam jeszcze swobodnie biec bez bólu). Intuicyjnie przeczuwałam, że po 8 godzinach na trasie czeka mnie wielka niewiadoma...


Półmaraton w Babiogórskim Parku Narodowym. 
Szybkie bieganie w deszczu i po błocie okazało się dobrym treningiem


W następnej części będzie m.in. o tym, jak ważny jest trening głowy i jak to się robi oraz co daje dobra  znajomość 100 km trasy :)