środa, 31 lipca 2013

Boot Camp - dawka energii

Na kolejny trening Boot Camp, na Polach Mokotowskich, podjechałam rowerkiem.

Tym razem bez opon i bez żadnych przyrządów. Czy da się zrobić porządny trening bez maszyn? Wystarczy tylko partner do ćwiczeń, a najlepiej większa grupa :)

Ćwiczyliśmy mięśnie nóg. Na zdjęciu poniżej obciążenie: 3 osoby dorosłe :)


Tricepsy


Nie ominęła nas też cała porcja ćwiczeń na brzuch (głównie mięśnie głębokie, czyli te, których nie widać, a stabilizują sylwetkę, np. podczas biegania :))


Oczywiście ćwiczyliśmy też inne mięśnie głębokie na wszelkie możliwe sposoby, a w przerwach między ćwiczeniami przemieszczaliśmy się do przodu, żeby się trochę rozruszać :)


Naszej aktywności przyglądali się z zaciekawieniem inni spędzający czas na Polach Mokotowskich, w tym  zwierzaki :)


Na zakończenie tradycyjnie - rozciąganie. Jak to się mówi, trening czyni mistrza :)


A to nasza wesoła ekipa, chyba nie wszyscy się zmęczyli? :) Ja z treningu wróciłam z jeszcze większą dawką pozytywnej energii :)


sobota, 27 lipca 2013

trening funkcjonalny inaczej, czyli Boot Camp

Dla odmiany, zamiast nudnych ćwiczeń na siłowni, wybrałam się na trening funkcjonalny na świeżym powietrzu Boot Camp. Piękna, słoneczna sobota, gorąco, pomyślałam, że będzie to dobra rozgrzewka przed treningiem biegowym.

Miejsce idealne, niedaleko mnie, ok 4 km, na Kępie Potockiej, więc mogłam spokojnie dotruchtać w ramach rozgrzewki :)

Trening miał być dla początkujących, ale okazało się nie tak lajtowo, jak się nastawiałam. Sporo stabilizacji, siły, trochę biegania, a na koniec rozciąganie* (moje ulubione :))

Jedynym "przyrządem" do ćwiczeń była opona, z którą robiliśmy prawie wszystko...

Bieganie z oponą i w oponie


Skakanie


Pompki z podnoszeniem opony


Brzuszki



i stabilizacja na wszystkie możliwe sposoby :)

klasycznie...


i ćwiczenia bardziej zaawansowane z użyciem większej ilości opon :) (a przy okazji pompki)


lub ludzi i opon :)


aż po coraz bardziej skomplikowane układy :)





A przy okazji naprawdę świetna zabawa i dużo śmiechu w fajnym towarzystwie!



Wszystko dzięki Piotrowi Tartanus, trenerowi Boot Camp. Polecam!




*PS. Chyba nie muszę pisać, że siła, stabilizacja i rozciąganie to podstawowy zestaw treningowy każdego biegacza (oprócz oczywiście samego biegania), chcącego dobrze biegać :)

czwartek, 25 lipca 2013

Gorce - na biegowo

Wyjazd biegowy w Gorce zaliczam do bardzo udanych, pomysł Doroty, aby jechać w Gorce, a nie Tatry lub Karkonosze jak zazwyczaj, był naprawdę rewelacyjny. Wybraliśmy się z Dorotą, jej siostrą Sylwią i bratem Karolem (którzy z nami nie biegali, ale bez nich, to chyba byśmy się zajechały ;)

Nasza baza noclegowa znajdowała się w Studzionkach (ok. 900 m n.p.m.), cudowne miejsce z widokiem na Tatry, idealne pod kątem treningów - położone przy czerwonym szlaku, stanowiącym Główny Szlak Beskidzki, w połowie między Turbaczem a Lubaniem.

trasa na Lubań - prawda, że pięknie? :)

Pierwszą krótką przebieżkę zapoznawczą zrobiłyśmy w piątek wieczorem zaraz po przyjeździe czerwonym szlakiem w stronę Turbacza i z powrotem, w sumie jakieś 7 km. Już ta krótka trasa uświadomiła mi, że Gorce to nie są łatwe góry, szlaki są wąskie, kamieniste, wyżłobione wąwozy, korzenie. Inaczej, niż w Tatrach czy Karkonoszach gdzie z reguły biegałam, trasy są bardzo interwałowe, co chwila szlak prowadzi ostro w dół a potem ostro w górę i tak dalej.

Dorota napina pod górę :) (droga na Turbacz)

napinam :)

Drugiego dnia w sobotę było trochę chłodniej i pochmurno i zdecydowałyśmy się na dłuższą wycieczkę granią Gorców, szacowałyśmy z mapy ok. 30 km, wyszło 37 km i ponad 3000 m przewyższeń ;)

Ze Studzionek pobiegłyśmy czerwonym szlakiem na Turbacz (ok 12 km), przez Przełęcz Knurowską, polanę Rąbaniska (1121 m) szczyt Kiczorę (1282 m), trzeci co do wielkości szczyt w Gorcach i Polanę Gabrowską. Przed samym Turbaczem dłuższy podbieg przez odsłoniętą polanę, zwaną Halą Długą, gdzie mocno wiało, na Turbaczu (1315 m) też zimno i pochmurno. W schronisku miałyśmy krótką przerwę i dla ogrzania zaserwowałyśmy sobie herbatkę z sokiem malinowym ;)

Potem zbiegłyśmy z powrotem do Polany Gabrowskiej, a dalej zielonym szlakiem do Przełęczy pod Przystopem (1140 m) i dalej w górę na Gorc (1228 m) w sumie ponad 11 km.

rozciąganie na Gorcu

Na Gorcu krótki odpoczynek na jedzenie/rozciąganie i powrót do przełęczy a stamtąd żółtym szlakiem stromymi zbiegami (gdzie się pogubiłyśmy) do Ochotnicy Górnej (618 m). W Ochotnicy powitał nas asfalt, byłyśmy głodne, odwodnione (jedyna możliwość uzupełnienia bidonów była na Turbaczu) i nie było mowy o biegnięciu. Uratował nas sklep Groszek :) a czekało nas jeszcze strome podejście do Studzionek...

Wieczorem regeneracja - ognisko na skraju lasu z naszymi cudownymi gospodarzami i ich sąsiadami ze Studzionek :)

W niedzielę Dorota zrobiła sobie reset (dopadł ją ból kolan), a ja pobiegłam na Lubań (1211 m) i z powrotem. Miałam trochę napinkę, bo po południu chciałyśmy jechać nad wodę. W sumie trasę ok 22 km/1400 m przewyższeń pokonałam w nieco ponad 2,5 godz., a już bardzo czułam w nogach sobotnią wycieczkę.

szlak na Lubań - panorama Tatr

Trasa biegła w dużej mierze na skraju lasu, więc można było podziwiać Tatry, a było prawie bezchmurnie, słonecznie i gorąco. Nie wzięłam nic ze sobą, nawet bidonu z wodą, a na górze nie odnalazłam strumienia, więc wróciłam trochę odwodniona. Ale było warto :)
 

baza studencka na Lubaniu



pole namiotowe na Lubaniu

panorama Tatr z Lubania

Po południu wybrałyśmy się do "SPA" nad rzekę Białkę w pobliżu Nowej Białej: cudowna kamienista plaża, piękny widok na Tatry, masaż nóg w nurcie rzeki, krioterapia i opalanie przy okazji. Rewelacja :)

krioterapia w Białce z widokiem na Tatry :)

Po takiej regeneracji można było ruszać na kolejną wycieczkę w poniedziałek. Pobiegłyśmy na Rąbaniska a potem czarnym szlakiem stromo w dół (490 metrów w dół na 4 km) do Zarębka, gdzie powitał nas górski potok, w którym schłodziłyśmy, a raczej zmroziłyśmy nogi :)

Dorota mrozi nogi...



a ja się rozciągam :)

Był zbieg to jest i podbieg 490 metrów w górę i 4 km. Ja nie miałam już siły podbiegać, ale szybkie wchodzenie to też niezły trening :) Miała być spokojna wycieczka, a wyszło 23 km i 2240 m przewyższeń.

na jednym z podbiegów

Po tym dniu byłam już pewna, że wtorek (dzień powrotu do Warszawy) nie ruszam się w góry, ale Dorota chciała jeszcze zaliczyć Lubań, więc przed wyjazdem skoczyłyśmy na Lubań i z powrotem :)

Potem pycha obiad, pakowanie i do Warszawy...

w drodze na Lubań

Lubań - zdobyty po raz drugi :)

Dodam jeszcze, że atrakcją na każdej z wycieczek były jagody prosto z krzaka, których jest wysyp!

Tak mi się bieganie po tych pięknych górach spodobało, że zapisałam się na Gorce Maraton, 31 sierpnia :)


wtorek, 9 lipca 2013

Maraton Gór Stołowych

5 lipca pojechałam na parę dni w Góry Stołowe potrenować i pokibicować, a zafundowałam sobie spontanicznie solidny trening - Maraton Gór Stołowych (6 lipca), uznawany na najtrudniejszy maraton górski w Polsce (mam zamiar to sprawdzić :)

W związku ze spontaniczną decyzją o starcie, podjętą wieczorem przed biegiem (dzięki Aniu na przekazanie pakietu :)) mój pierwszy górski maraton pobiegłam całkowicie nieprzygotowana, bez treningu, po ponad 3 miesięcznej przerwie spowodowanej kontuzją; najdłuższy "trening" przed startem to trucht 9 km, w sumie 30 km truchtu przez 2 tygodnie (dało się to odczuć na trasie). Planowałam ten start już na początku roku, ale z powodu kontuzji przekazałam mój pakiet koledze z klubu. Pakiet jednak do mnie wrócił okrężną drogą ;)

Potraktowałam ten start zupełnie treningowo, odżegnywałam się, że zejdę z trasy, gdy tylko odezwie się świeżo zaleczona kontuzja...

Przed startem zjadłam parę bananów i trochę musli, a na bieg wzięłam 5 batoników figowo-daktylowych i pół litra wody - nic innego sensownego nie miałam. 

ok. 2 km przed bufetem w Pasterce, czyli ok. 25 km

Przez pierwsze 10 km trudno to było nazwać biegiem, niestety ustawiłam się na starcie prawie na końcu, więc przedzierałam się przez tłum w większości maszerujących osób. Na podbiegach udało się trochę powyprzedzać, a potem zaczęły się zatory na wąskich przejściach między skałami.

Po 10 km zaczęłam trochę szybciej biec, ale niestety na mocnych zbiegach odezwała się stara kontuzja. Buty New Balance minimus zero trail sprawdziły się super na podbiegach i mokrych skałach, dzięki świetnej przyczepności, jednak na zbiegach po ostrych kamieniach i gęsto usianych korzeniach każdy krok musiałam kontrolować (to nie są zdecydowanie buty na taki teren, mimo, iż w nazwie mają "trail" :)) O ile więc na podbiegach czasami udało mi się kogoś wyprzedzić, to na zbiegach zostawałam z tyłu.

przedzieranie się przez tłum na pierwszych kilometrach

Przed drugim punktem odżywczym na ok 20 km zaczął się kryzys, nie byłam w stanie biec nawet po płaskim (efekt braku treningu). Na tym bufecie spędziłam ładne 5 minut na uzupełnianie zapasów wody, pakowanie rodzynek do kieszonek i bananów do plecaka :) Trochę odżyłam, ale do trzeciego bufetu w Pasterce to było człapanie i maszerowanie a nie bieg... ból kolana dawał się we znaki i nie byłam w stanie zbiegać. Niewiele pamiętam z tego odcinka trasy (np. tego, że z kimś rozmawiałam, kto 10 km dalej mi pomógł) - tak się chyba przejawia zmęczenie...

Za trzecim bufetem w Pasterce trasa prowadziła kawałek przez prawie płaską polanę, ale nie dałam rady biec. Potem zaczął się zbieg, gdzie dogonił mnie zawodnik, z którym rozmawiałam 10 km wcześniej i zapytał o kolano (byłam zdziwiona, bo zupełnie nie pamiętałam, że się poznaliśmy). Wiedziałam, że jest kiepsko i powinnam zejść z trasy, ale nie mogłam odpuścić, zostało jeszcze "tylko" ok. 20 km... Kolega poczęstował mnie jakimś proszkiem przeciwbólowym, kazał na siebie uważać i się oszczędzać i pognał w dół.

Ja dalej człapałam, aż po jakiś 15 minutach ból przeszedł, poczułam ulgę i zaczęłam biec, a w zasadzie pędzić (tak mi się przynajmniej wydawało :)) To było cudowne uczucie! Odzyskałam siły na długim podbiegu, gdzie zaczęłam wyprzedzać maszerujących zawodników. Do czwartego bufetu, czyli na jakieś 6 km przed metą, już prawie cały czas biegłam i wyprzedzałam. Dogoniłam kolegę, który mnie uratował, był naprawdę bardzo szczęśliwy, że nic mi nie jest :) Pożegnaliśmy się i pobiegłam dalej.

tu już szczęśliwa coraz bliżej do mety :)

Dotarłam do ostatniego punktu odżywczego, na zegarku miałam 40 km i niecałe 6 godz., świadomość, że jeszcze tylko 6 km dodawała mi energii, biegłam dalej tylko siłą woli. Trasa była w miarę płaska, ale usiana skałkami i korzeniami. Skały trzeba było omijać a przez korzenie przeskakiwać, co sprawiało mi olbrzymią trudność. To był dla mnie trudniejszy odcinek niż wcześniejsza wspinaczka pod górę. Marzyłam o tym, żeby było choć trochę płaskiego asfaltu :)

Wreszcie skały się skończyły i można było swobodnie pobiec po ścieżce z drobnymi kamykami a potem kawałek asfaltem, tam mijałam kolejnych zawodników, niosła mnie siła woli, żeby zrobić jak najlepszy wynik (śmieszne, bo chciałam pobiec tylko treningowo). Ten odcinek był super i czekałam już tylko na metę. Gdy skończył się asfalt i zaczęła brukowana droga mój zegarek pokazywał już 46 km, czyli tyle, ile miał wynosić dystans. "Gdzie ta meta?"  - myślałam, a za chwilę uświadomiłam sobie, że przecież meta jest na górze, jeszcze trzeba wbiec na górę - zmartwiła mnie ta konstatacja, bo to jednak nie był jeszcze koniec...

Zapytam kibiców bijących brawo, ile jeszcze zostało do mety, na co usłyszałam, że jeszcze 1200 metrów, że zaraz będą schody a potem już meta. "1200 metrów pod górę? schody? Kto wymyślił tę trasę?" - klęłam w myślach.Byłam już po prostu wyczerpana.

schody przed metą - z niedzielnej wycieczki już po biegu

Trzeba się było jednak zmobilizować, mimo, że organizm mówił dość. Zobaczyłam przede mną, jeszcze przed schodami, jakąś zawodniczkę, to mnie dodatkowo zmotywowało, wyprzedziłam ją, a potem moim jedynym celem było nie dać się dogonić. Zebrałam w sobie wszystkie siły i cisnęłam po dwa stopnie, wiedząc, że tak będzie szybciej. Wspomagałam się dodatkowo rękami, wciągając po barierce wzdłuż schodów ("niech z siłowni też będzie jakiś pożytek" - myślałam).

Jak się potem okazało tych schodów było 700 metrów i 250 metrów przewyższenia. To był dla mnie najtrudniejszy podbieg w całym biegu, wysiłek nie do opisania! Co chwilę pytałam schodzących ludzi, ile jeszcze zostało, nie zauważając ze zmęczenia zawieszonych tabliczek pokazujących: 400 metrów, 200 metrów, 100 metrów... Nota bene bardzo dobry pomysł! Przy takim wysiłku i zmęczeniu świadomość, że człowiek jednak przemieszcza się do przodu i jest coraz bliżej celu jest bardzo motywująca!
 
Przekroczyłam linię mety szczęśliwa i nie wierzyłam, że to już koniec. To był mój najdłuższy bieg do tej pory, w najtrudniejszych warunkach, bez żadnego przygotowania. Zegarek pokazał 47 km i 6:28:57 - dobry trening :)

na mecie: szczęśliwa i wyczerpana :)

Na mecie czekał na mnie już Błażej, pobiegł rewelacyjnie 5:06, był 23. Gratulacje!

z bratem na mecie na Szczelińcu

Buty, jeśli chodzi o trening, zdały egzamin, dobra przyczepność, nie obcierały, nie nabawiłam się bąbli ani odcisków. Jednak pod kątem startu następnym razem wybiorę buty z grubszą podeszwą :)

buty New Balance minimus zero trail spisały się prawie na medal ;)

O organizacji biegu mogę powiedzieć: doskonała! Dobrze oznakowana trasa, tam, gdzie można się było zgubić, stali wolontariusze i pokazywali, gdzie biec, na bufetach niczego nie brakowało, wszyscy bardzo pomocni i rozumiejący trud zawodników. Na mecie od razu ktoś pomógł mi znaleźć depozyt, nie brakowało jedzenia, zdążyłam jeszcze wziąć ciepły prysznic w schronisku, zanim ustawiła się do niego długa kolejka.

meta na Szczelińcu

Po biegu trzeba było się dostać do Pasterki, jakieś 2,5 km w dół trudną trasą, którą wcześniej biegliśmy.


zejście ze Szczelińca do Pasterki po biegu - fragment trasy

Na dole w Pasterce czekało pasta party, a o 19 dekoracja. Po niej koncert czeskiej kapeli. Euforia była olbrzymia, aż chciało się tańczyć i skakać! :) Wieczorem był jeszcze pokaz zdjęć i filimiku na dużym telebimie.


koncert czeskiej kapeli po biegu

szalejemy :)

Przy schronisku w Pasterce było mini pole namiotowe, tuż przy samym starcie, nocleg pierwsza klasa :)


baza noclegowa w Pasterce, 50 metrów od startu :)

wyspana po biegu :)

W niedzielę wybraliśmy się z Błażejem na Szczeliniec, trochę roztruchtać nogi :)

widok z Pasterki (start) na Szczeliniec (meta)

Trzeba było pokonać schody, ale już bez ścigania :)

schody, które dzień wcześniej sprawiały tyle trudu

na Szczelińcu
Blas

widok ze Szczelińca

I w ten o to sposób wyczerpałam ilość kilometrów, którą przewidziałam w ramach treningu w ciągu kilku dni w Górach Stołowych, w związku z czym w poniedziałek mogłam wrócić do Warszawy. Nawet gdybym chciała zostać dłużej i trenować, to nie byłabym w stanie :)