wtorek, 9 lipca 2013

Maraton Gór Stołowych

5 lipca pojechałam na parę dni w Góry Stołowe potrenować i pokibicować, a zafundowałam sobie spontanicznie solidny trening - Maraton Gór Stołowych (6 lipca), uznawany na najtrudniejszy maraton górski w Polsce (mam zamiar to sprawdzić :)

W związku ze spontaniczną decyzją o starcie, podjętą wieczorem przed biegiem (dzięki Aniu na przekazanie pakietu :)) mój pierwszy górski maraton pobiegłam całkowicie nieprzygotowana, bez treningu, po ponad 3 miesięcznej przerwie spowodowanej kontuzją; najdłuższy "trening" przed startem to trucht 9 km, w sumie 30 km truchtu przez 2 tygodnie (dało się to odczuć na trasie). Planowałam ten start już na początku roku, ale z powodu kontuzji przekazałam mój pakiet koledze z klubu. Pakiet jednak do mnie wrócił okrężną drogą ;)

Potraktowałam ten start zupełnie treningowo, odżegnywałam się, że zejdę z trasy, gdy tylko odezwie się świeżo zaleczona kontuzja...

Przed startem zjadłam parę bananów i trochę musli, a na bieg wzięłam 5 batoników figowo-daktylowych i pół litra wody - nic innego sensownego nie miałam. 

ok. 2 km przed bufetem w Pasterce, czyli ok. 25 km

Przez pierwsze 10 km trudno to było nazwać biegiem, niestety ustawiłam się na starcie prawie na końcu, więc przedzierałam się przez tłum w większości maszerujących osób. Na podbiegach udało się trochę powyprzedzać, a potem zaczęły się zatory na wąskich przejściach między skałami.

Po 10 km zaczęłam trochę szybciej biec, ale niestety na mocnych zbiegach odezwała się stara kontuzja. Buty New Balance minimus zero trail sprawdziły się super na podbiegach i mokrych skałach, dzięki świetnej przyczepności, jednak na zbiegach po ostrych kamieniach i gęsto usianych korzeniach każdy krok musiałam kontrolować (to nie są zdecydowanie buty na taki teren, mimo, iż w nazwie mają "trail" :)) O ile więc na podbiegach czasami udało mi się kogoś wyprzedzić, to na zbiegach zostawałam z tyłu.

przedzieranie się przez tłum na pierwszych kilometrach

Przed drugim punktem odżywczym na ok 20 km zaczął się kryzys, nie byłam w stanie biec nawet po płaskim (efekt braku treningu). Na tym bufecie spędziłam ładne 5 minut na uzupełnianie zapasów wody, pakowanie rodzynek do kieszonek i bananów do plecaka :) Trochę odżyłam, ale do trzeciego bufetu w Pasterce to było człapanie i maszerowanie a nie bieg... ból kolana dawał się we znaki i nie byłam w stanie zbiegać. Niewiele pamiętam z tego odcinka trasy (np. tego, że z kimś rozmawiałam, kto 10 km dalej mi pomógł) - tak się chyba przejawia zmęczenie...

Za trzecim bufetem w Pasterce trasa prowadziła kawałek przez prawie płaską polanę, ale nie dałam rady biec. Potem zaczął się zbieg, gdzie dogonił mnie zawodnik, z którym rozmawiałam 10 km wcześniej i zapytał o kolano (byłam zdziwiona, bo zupełnie nie pamiętałam, że się poznaliśmy). Wiedziałam, że jest kiepsko i powinnam zejść z trasy, ale nie mogłam odpuścić, zostało jeszcze "tylko" ok. 20 km... Kolega poczęstował mnie jakimś proszkiem przeciwbólowym, kazał na siebie uważać i się oszczędzać i pognał w dół.

Ja dalej człapałam, aż po jakiś 15 minutach ból przeszedł, poczułam ulgę i zaczęłam biec, a w zasadzie pędzić (tak mi się przynajmniej wydawało :)) To było cudowne uczucie! Odzyskałam siły na długim podbiegu, gdzie zaczęłam wyprzedzać maszerujących zawodników. Do czwartego bufetu, czyli na jakieś 6 km przed metą, już prawie cały czas biegłam i wyprzedzałam. Dogoniłam kolegę, który mnie uratował, był naprawdę bardzo szczęśliwy, że nic mi nie jest :) Pożegnaliśmy się i pobiegłam dalej.

tu już szczęśliwa coraz bliżej do mety :)

Dotarłam do ostatniego punktu odżywczego, na zegarku miałam 40 km i niecałe 6 godz., świadomość, że jeszcze tylko 6 km dodawała mi energii, biegłam dalej tylko siłą woli. Trasa była w miarę płaska, ale usiana skałkami i korzeniami. Skały trzeba było omijać a przez korzenie przeskakiwać, co sprawiało mi olbrzymią trudność. To był dla mnie trudniejszy odcinek niż wcześniejsza wspinaczka pod górę. Marzyłam o tym, żeby było choć trochę płaskiego asfaltu :)

Wreszcie skały się skończyły i można było swobodnie pobiec po ścieżce z drobnymi kamykami a potem kawałek asfaltem, tam mijałam kolejnych zawodników, niosła mnie siła woli, żeby zrobić jak najlepszy wynik (śmieszne, bo chciałam pobiec tylko treningowo). Ten odcinek był super i czekałam już tylko na metę. Gdy skończył się asfalt i zaczęła brukowana droga mój zegarek pokazywał już 46 km, czyli tyle, ile miał wynosić dystans. "Gdzie ta meta?"  - myślałam, a za chwilę uświadomiłam sobie, że przecież meta jest na górze, jeszcze trzeba wbiec na górę - zmartwiła mnie ta konstatacja, bo to jednak nie był jeszcze koniec...

Zapytam kibiców bijących brawo, ile jeszcze zostało do mety, na co usłyszałam, że jeszcze 1200 metrów, że zaraz będą schody a potem już meta. "1200 metrów pod górę? schody? Kto wymyślił tę trasę?" - klęłam w myślach.Byłam już po prostu wyczerpana.

schody przed metą - z niedzielnej wycieczki już po biegu

Trzeba się było jednak zmobilizować, mimo, że organizm mówił dość. Zobaczyłam przede mną, jeszcze przed schodami, jakąś zawodniczkę, to mnie dodatkowo zmotywowało, wyprzedziłam ją, a potem moim jedynym celem było nie dać się dogonić. Zebrałam w sobie wszystkie siły i cisnęłam po dwa stopnie, wiedząc, że tak będzie szybciej. Wspomagałam się dodatkowo rękami, wciągając po barierce wzdłuż schodów ("niech z siłowni też będzie jakiś pożytek" - myślałam).

Jak się potem okazało tych schodów było 700 metrów i 250 metrów przewyższenia. To był dla mnie najtrudniejszy podbieg w całym biegu, wysiłek nie do opisania! Co chwilę pytałam schodzących ludzi, ile jeszcze zostało, nie zauważając ze zmęczenia zawieszonych tabliczek pokazujących: 400 metrów, 200 metrów, 100 metrów... Nota bene bardzo dobry pomysł! Przy takim wysiłku i zmęczeniu świadomość, że człowiek jednak przemieszcza się do przodu i jest coraz bliżej celu jest bardzo motywująca!
 
Przekroczyłam linię mety szczęśliwa i nie wierzyłam, że to już koniec. To był mój najdłuższy bieg do tej pory, w najtrudniejszych warunkach, bez żadnego przygotowania. Zegarek pokazał 47 km i 6:28:57 - dobry trening :)

na mecie: szczęśliwa i wyczerpana :)

Na mecie czekał na mnie już Błażej, pobiegł rewelacyjnie 5:06, był 23. Gratulacje!

z bratem na mecie na Szczelińcu

Buty, jeśli chodzi o trening, zdały egzamin, dobra przyczepność, nie obcierały, nie nabawiłam się bąbli ani odcisków. Jednak pod kątem startu następnym razem wybiorę buty z grubszą podeszwą :)

buty New Balance minimus zero trail spisały się prawie na medal ;)

O organizacji biegu mogę powiedzieć: doskonała! Dobrze oznakowana trasa, tam, gdzie można się było zgubić, stali wolontariusze i pokazywali, gdzie biec, na bufetach niczego nie brakowało, wszyscy bardzo pomocni i rozumiejący trud zawodników. Na mecie od razu ktoś pomógł mi znaleźć depozyt, nie brakowało jedzenia, zdążyłam jeszcze wziąć ciepły prysznic w schronisku, zanim ustawiła się do niego długa kolejka.

meta na Szczelińcu

Po biegu trzeba było się dostać do Pasterki, jakieś 2,5 km w dół trudną trasą, którą wcześniej biegliśmy.


zejście ze Szczelińca do Pasterki po biegu - fragment trasy

Na dole w Pasterce czekało pasta party, a o 19 dekoracja. Po niej koncert czeskiej kapeli. Euforia była olbrzymia, aż chciało się tańczyć i skakać! :) Wieczorem był jeszcze pokaz zdjęć i filimiku na dużym telebimie.


koncert czeskiej kapeli po biegu

szalejemy :)

Przy schronisku w Pasterce było mini pole namiotowe, tuż przy samym starcie, nocleg pierwsza klasa :)


baza noclegowa w Pasterce, 50 metrów od startu :)

wyspana po biegu :)

W niedzielę wybraliśmy się z Błażejem na Szczeliniec, trochę roztruchtać nogi :)

widok z Pasterki (start) na Szczeliniec (meta)

Trzeba było pokonać schody, ale już bez ścigania :)

schody, które dzień wcześniej sprawiały tyle trudu

na Szczelińcu
Blas

widok ze Szczelińca

I w ten o to sposób wyczerpałam ilość kilometrów, którą przewidziałam w ramach treningu w ciągu kilku dni w Górach Stołowych, w związku z czym w poniedziałek mogłam wrócić do Warszawy. Nawet gdybym chciała zostać dłużej i trenować, to nie byłabym w stanie :)

3 komentarze: