niedziela, 29 września 2013

17. Schneeberglauf "Mensch gegen Maschine"

28 września 2013 roku: 17. Schneeberglauf, bieg w stylu alpejskim w Alpach Wschodnich, 10 km, przewyższenie ok. +1200 m.

Bieg odbywa się pod hasłem: "Mensch gegen Maschine", a dlaczego? Dowiedziałam się dopiero po biegu :)

Jeśli lubicie biegi pod górę, polecam ten bieg! Organizacja doskonała, czułam się wspaniale, wszystko dopięte na ostatni guzik.

Trasa prowadzi z Puchberg, szlakiem na Schneeberg, najwyższy szczyt w Alpach Wschodnich, na wysokość 1800 m, wzdłuż kolejki. Meta znajduje się przy ostatniej stacji. Trasa oznakowana co kilometr, a ostatnie 500 m co 100 m. Bardzo lubię takie oznaczenia, zwłaszcza ostatnie metry w końcówce biegu :)

Na starcie tłumy zawodników, a wśród nich aktualna mistrzyni świata w długodystansowych biegach górskich Antonella Confortola. Są też Polacy, m.in. Andrzej Długosz. Zapowiada się ciekawa rywalizacja :)

Gotowa do startu...


...i start! 


 

A z nami pojechała kolejka razem z depozytami :)




Pierwsze dwa kilometry biegły w Puchberg po asfalcie lekko pod górę, już się zastanawiałam czy dobrze, że założyłam buty trailowe, ale później okazały się bezcenne :)




Na 2 km droga zamieniła się w szutrową, zaczął się dość stromy, jednostajny podbieg.





Do połowy dystansu czas upłynął mi tak szybko, że byłam zaskoczona, gdy zobaczyłam tabliczkę z napisem 5 km i punkt odżywczy.




Mniej więcej w połowie biegu wbiegliśmy w chmury :)




Inaczej niż na biegu na Babią Górę cały czas było równo pod górę, biegło się prawie jednostajnym tempem. Od ok. 7 km (gdzie był kolejny punkt odżywczy) zaczęła się wspinaczka po kamieniach wąskim szlakiem i tak już było prawie do końca.



Uciekałam przed zawodniczką, która utrzymywała dystans do mnie ok 50 metrów. Mimo zmęczenia cisnęłam więc pod górę i wyprzedzałam, co było bardzo trudne na tym wąskim odcinku. Gdy robiło się na moment ciut łagodniej próbowałam choć przez chwilę biec by zyskać cenne sekundy przewagi. Gdy zobaczyłam tabliczkę 500 metrów dziewczyna była może 40 m za mną, a przede mną dalej stromy podbieg. Ku mojemu szczęściu ostatnie 200 m było prawie płaskie, biegłam ile sił w tempie 4:30. Na metę wpadłam z czasem 1:22:23. 20 sekund za mną zawodniczka, przed którą uciekałam.

Na mecie ogarnęło mnie zdumienie. Miałam porównanie z Babią Górą, gdzie oprócz kupy skał, depozytu o wymiarach 15x25 cm i medalu nie było nic. Tutaj najpierw zostałam okryta kocem, potem zobaczyłam stoły zastawione piwem różnych rodzajów, innymi napojami: radler, soki, woda. Następnie banany, zupa, przeróżne kanapki, herbata...

Czołówka zawodników na mecie, nad chmurami :)




Kolejka dojechała z czasem 1:03:37 i była 11.




Na górze przepiękne widoki, piękne słoneczko, masa ludzi. W tym miejscu była też meta biegu Schneeberg Trail, 32 km (przewyższenie 2400 m, którego trasa prowadzi przez szczyt Schneeberg 2074 m.) W sumie w obu biegach wystartowało ponad 700 zawodników. W stacji kolejki można było odebrać depozyt, przebrać się, umyć w łazience. Co pół godziny odjeżdżały kolejki w dół, zjazd był zapewniony dla zawodników w ramach pakietu (normalnie kosztuje 25 euro, czyli tyle co podstawowa opłata za bieg).

Szkoda było zjeżdżać, można było się poopalać popijając piwko i podziwiając widoki.
Zjechaliśmy w dół zabytkową kolejką na węgiel, co zajęło nam ok godzinę, niesamowite przeżycie!

Dekoracja zaczęła się punktualnie o godz 15. Najpierw był pokaz zdjęć z biegu na dużym telebimie, organizatorzy od razu poinformowali, kiedy zdjęcia będą dostępne na stronie internetowej.

Bieg wygrał Andrzej Długosz z rewelacyjnym czasem 53:39, niewiele zabrakło do pobicia rekordu trasy. Andrzej biegł tutaj już 5 raz. Wcale mnie to nie dziwi, bo to super zorganizowany bieg! Pierwszą kobietą była Antonella Confortola, co też w ogóle mnie nie dziwi :) Ja uzyskałam 5 miejsce i 2 w K-30.



Ze zwycięzcą Andrzejem Długosz :)




Świetny bieg, świetna organizacja, za rok może skuszę się na 32 km :)




Fot. Raiffeisenclub


środa, 25 września 2013

Bieg na Babią Górę

Zawoja, Bieg na Babią Górę (1725 m .p.m.), ok. 10,5 km, przewyższenie 1250m (+1185/-65), czyli bieg w stylu alpejskim. Takiego biegu moje nogi jeszcze nie znają, ciekawe, czy dałabym radę, kusi mnie, żeby spróbować – rozmyślam – siedząc na balkonie w Nowym Targu i podziwiając piękną panoramę Tatr. Start za 3 dni, a ja jestem po ciężkim treningu w Gorcach.

O biegu dowiaduję się od kolegi Roberta, z którym jeszcze w środę spotykam się na Turbaczu. Szybka konsultacja z trenerem i decyzja podjęta, w czwartek jeszcze lekki trening, w piątek odpoczynek i podróż do Zawoi, w sobotę start.



Niestety w piątek, po czwartkowym treningu w deszczową i wietrzną pogodę, dopada mnie lekkie przeziębienie. Kładę się wcześnie spać, ale i tak budzę się kilka razy w nocy, myśląc o tym, co czeka mnie jutro na tej górze. W myślach ciągle analizuję trasę, porównuję do innych biegów górskich i treningów. Z profilu trasy wynika, że na ostatnich 4 km przewyższenie będzie wynosić 760 metrów. Nie przypominam sobie takiego biegu. Próbuję zasnąć, wizualizując sobie, jak pokonuję te kilometry ciągłego podbiegu…

Zagadką jest też pogoda, Robert wspominał, że na ostatnich 2 km, za schroniskiem Markowe Szczawiny (1200 m n.p.m.), po wbiegnięciu na odsłoniętą grań, może bardzo wiać, a jeśli do tego dojdzie deszcz, to może być bardzo zimno. Wymyślam kilka wariantów ubrania na bieg i wreszcie zasypiam… 

Przed startem

Pobudka o 7:45 rano, zjadam trzy batony energetyczne, biorę własnej roboty, wypróbowany  izotonik (250 ml miodu, sok z czterech cytryn, łyżeczka soli i pół litra wody) – część do wypicia przed startem, pół litra na bieg – zabieram kilka zestawów ubrań i o 8.30 jadę na start do Ośrodka Diablak.

Ku mojemu zdziwieniu, bo osobiście jestem przerażona tym biegiem bardziej niż maratonem górskim, na miejscu panuje wesoła i przyjazna atmosfera, wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, jakby czekała ich miła górska wycieczka. Odbieram numer startowy i „worek” na depozyt o wymiarach 15×25 cm. Wciskam do niego kurtkę, koszulkę z długim rękawem i buff.

Spotykam Izę Zatorską – faworytkę biegu – zamieniamy klika zdań na temat pogody i jak się ubrać. Iza radzi, by założyć tylko koszulkę z długim rękawem. Długo zastanawiam się, czy brać kurtkę, obawiam się, że moje lekkie przeziębienie po biegu przemieni się w długą chorobę, a ma to być przecież tylko mocny trening przez ważniejszymi startami.

Deszcz na szczęście przestaje padać, więc w ostateczności biegnę tylko w dwóch koszulkach, z długim i krótkim rękawem.

Start

Przed startem krótka rozgrzewka i ustawiam się w tłumie 200 osób, za takimi góralkami i góralami jak Izabela Zatorska, Piotr Czapla i Daniel Wosik.


Pierwszy kilometr prowadzi po asfalcie, lekko pod górę, ale nie wyrywam zbyt mocno do przodu, biegnę w tłumie zawodników spokojnie, tempem 4:30. Wiem, że ten błogi stan nie potrwa długo, że zaraz zacznie się prawdziwy bieg górski. Za kościołem z Zawoi wbiegamy na wąski szlak pod górę, już na wstępie wpadam w kałużę i w butach czuję wodę, ale myślę: jakie to ma znaczenie, zaraz i tak o tym zapomnę, albo wpadnę w większe błoto :) Wąski szlak pod górę okazuje się całkiem stromym podbiegiem, gdzie część ludzi już przechodzi do marszu, mogę więc tutaj nadrobić zaległości i wyprzedzić parę osób. 

Tętno na wstępie skacze do 170 (dla mnie to bardzo dużo), nie jestem w stanie szybciej napierać pod tę stromą górę niż w tempie 8:0. Następnie wbiegamy na łąkę z łagodniejszym podbiegiem i tam łapię pierwszy oddech, ciągle mam w myślach, że bieg będzie tylko pod górę, bez zbawiennych zbiegów, gdzie można odpocząć i rozpędzić się przed kolejnym podbiegiem.

Trasa prowadzi wąskim szlakiem, z dużą ilością błota, wyprzedzam zawodników, ale staram się nie biec na maksymalnych obrotach i oszczędzać siły. Mimo to nie czuję komfortu, ciężko mi się oddycha i biegnie. A może tak właśnie wygląda szybki bieg pod górę? Do około 5 km wbiegi są jeszcze znośne, to znaczy można spokojnie biec pod górę bez zatrzymywania – utrzymuję tempo ok. 6:0. Dopiero w połowie biegu mój organizm przyzwyczaja się do wysiłku i tętno stabilizuje się na poziomie 160. Czuję się lepiej, ale nie na długo.



Coraz bardziej stromo...

Na ok. 6 km zaczynają się prawdziwe schody – dosłownie schody, nie ma już relatywnie łagodnych podbiegów, lecz schody pod górę ułożone z kamieni, takie podejścia przeplatane są krótszymi łagodniejszymi podbiegami, na których ciężko złapać oddech i przejść z marszu do biegu. Marsz pod górę po kamieniach to niesamowity wysiłek. Brakuje mi zbawiennych zbiegów, które umilają czas na maratonach górskich, brakuje mi tej chwili wytchnienia i rozluźnienia.

W połowie dystansu doganiam zawodniczkę w różowych skarpetach kompresyjnych. Gdy tylko chcę ją wyprzedzić, ona przyspiesza i tak nakręcamy się wzajemnie, aż w końcu po ok. 2 km znika mi z oczu. No tak, to jest prawdziwa góralka, myślę sobie.

Dobiegam do schroniska Markowe Szczawiny (1200 m n.p.m.), ok. 7,5 km, ciężko jednak ten odcinek nazwać biegiem, to raczej szybkie pokonywanie stromych podejść. Tam grupka turystów zagrzewa do walki. Do szczytu jeszcze ok. 3 km i 525 m przewyższeń! Czyli nic łatwiej!

Za schroniskiem strome podejście po kamieniach, a potem wbiegamy na grań, kończy się las i pojawia się zbawienny wiatr. Przyjemny zimny wiatr, cudownie chłodzi moje zmęczone ciało. Nie widać szczytu, mgła, widoczność ok. 50 m.

Na grani można miejscami pobiec szybciej po śliskich kamieniach, ale te krótkie odcinki delikatnego podbiegu przeplatane są stromymi podejściami po głazach. Niektórzy dosłownie wdrapują się pod górę na ugiętych nogach, łapiąc rękami za skały.

Dostrzegam różowy kolor, doganiam moją konkurentkę. Czuję, że mam jeszcze trochę sił i postanawiam wyprzedzić ją zaraz przed stromym podejściem. Od tego momentu zaczynam prawdziwą walkę z samą sobą. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, że ją dogoniłam, chciałam trochę odetchnąć na tej odsłoniętej grani, ale ambicja każe mi wykrzesać z siebie wszystkie siły i nie dać się dogonić.

Staram się podchodzić po skałach jak najszybciej, a na w miarę „płaskim” terenie biec ile sił, choć jest to bardzo trudne. Wyprzedzam kolejnych zawodników, co chwila oglądam się, czy we mgle nie przebija się jakiś różowy kolor, prawie nic nie widać. Po paru minutach kolor znika, ale nadal cisnę do przodu ze wszystkich sił. Jeszcze niecały kilometr biegu. Z góry zbiegają już pierwsi zawodnicy, mówią, że już niedaleko, jeszcze tylko klika podbiegów, a raczej podejść i trochę „płaskiego” biegu. Przede mną dostrzegam kolejną zawodniczkę, widzę ją po raz pierwszy na trasie. Zdaję sobie sprawę, że mogę już jej nie dogonić, albo ona, gdy mnie zobaczy, nagle przyspieszy. Ale ryzykuję, wyciskam z siebie wszystkie siły i przeganiam ją na lekkim podbiegu, ale ona ciśnie za mną. Okazuje się, że jeszcze ok. 100 m do mety. Ludzie schodzący z góry krzyczą, że przed nami ostatnie podejście.

Ja na ostatnim podbiegu przed metą

Nagle wyłania się przede mną kupa głazów, z której próbują schodzić zawodnicy, którzy ukończyli bieg. Dociera do mnie, że na szczycie tej kupy skał jest meta. Zaczynam się wdrapywać, nogi ślizgają się na mokrych kamieniach, nie wiadomo gdzie postawić nogę, gdzie wyciągnąć rękę, żeby najlepszą drogą wspiąć się pod górę. Ale nie zastanawiam się na tym zbyt długo i cisnę chaotycznie przed siebie po głazach. Trzy metry za mną jest zawodniczka, którą niedawno wyprzedziłam. Boję się, że się potknę, złamię nogę i to będzie koniec. Ale brnę pod górę, ile tylko mam sił, pomagając sobie rękami.


Pierwsza kobieta - Iza Zatorska przed metą

Zwycięzca - Andrzej Długosz na mecie

Meta – mgła, kupa głazów i wielkie szczęście

Wreszcie docieram na górę, a tam widzę jakąś taśmę, dobiegam ile sił w nogach, ktoś spisuje czas, ktoś wręcza drewniany medal, przynosi depozyt, nie mogę złapać oddechu. To już koniec, koniec wyścigu. Udało się! Radość, szczęście, ulga.


Szczyt to kupa głazów, mgła, nic nie widać, żadnych pięknych widoków, które mogłyby wynagrodzić trud biegu. Żadnego bufetu, żadnego picia ani jedzenia, schronienia, gdzie można  schować się przed zimnem i wiatrem. Teraz wiatr zaczyna już przeszkadzać.

Gratulujemy sobie nawzajem z dziewczynami. Szybko się przebieram, na kurtkę zakładam jeszcze koszulki, w których biegłam i znowu bieg, tym razem w dół. Takiego „roztruchania” po biegu to jeszcze nie miałam :)


Zbieg

Dekoracja 

Na dole wychodzi słońce :) Przy ośrodku Diablak, gdzie o godz. 14 ma być dekoracja, odbywa się lokalna impreza. Można wypić grzane wino, posmakować lokalnych specjałów: opiekane ziemniaki, gotowana kapusta, chleb z zasmażaną cebulą i ogórkiem kiszonym. Same pyszności :) Różne mięsa z grilla, których się nie tykam :) Kupuję miód i świeże zioła.

Dekoracja odbywa się w bardzo przyjemnych okolicznościach. A po dekoracji koncert muzyki ludowej różnych górskich zespołów.

Bieg wygrał Andrzej Długosz ustanawiając rekord trasy (57:32), wśród kobiet – niepokonana Iza Zatorska (1:14:26).

Ja z moim czasem (1:22:43) byłam 5 wśród kobiet i 3 w kategorii wiekowej.



Dostałam taaaki fajny "puchar" z kamienia z gałązką :)




A moje butki od New Balance Poland, które świetnie się spisały na trasie, wyglądają po biegu tak :)




Czekam na kolejny start :)

Jestem bardzo zadowolona z tego biegu, muszę przyznać, że nawet mnie to wciągnęło, nie mogę się doczekać kolejnego takiego startu, to niesamowite uczucie przeć ile sił pod górę bez chwili wytchnienia. Nie da się tego porównać ze zwykłym biegiem górskim, gdzie można „odpoczywać” na zbiegach. A wbiegnięcie na szczyt, gdzie znajduje się meta – niesamowite uczucie szczęścia. 

Dlatego już w sobotę biegnę w Schneeberglauf w Austrii, meta na wysokości 1800 m n.p.n., dystans 10 km, +1200 m, czyli taka Babia Góra bis :)

W niedzielę po biegu miał być taki mały trening na Babią Górę, ale leśniczy w połowie zawrócił mnie ze szlaku - szlak zamknięty...

Za 3 miejsce dostałam skarpetki i buff z daszkiem, co oczywiście od razu przetestowałam :) Bomba!








Zdjęcia: Krzysztof Nagacz, Mirosław Madej, Łukasz Smogorowski.

piątek, 20 września 2013

Jedziemy do Zawoi, czyli Bieg na Babią Górę

Żegnam się z pięknymi widokami za oknem i jadę do Zawoi. Jutro o 10 rano start w Biegu na Babią Górę (1725 m n.p.m.)

Chyba coś mi strzeliło na głowę, żeby tam biec! Gdy zobaczyłam profil trasy - już po zapisaniu się i opłaceniu - to padłam. Dystans ok. 10,5 km, przewyższenia +1185/-65, a na ostatnich 4,5 km przewyższenie będzie wynosić 720 m. Nie wiem, ile to procent, trzeba by odświeżyć sobie tangens i te sprawy, ale to dużo!

Chcę to sobie jakoś wyobrazić, żeby wiedzieć, co mnie czeka, próbuję przypomnieć sobie podobny trening albo bieg, a dużo tych biegów przecież nie było. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to pierwszy odcinek trasy na Maratonie Karkonoskim, tam jest 6 km i 760 m przewyższeń. Czyli tu będzie jeszcze bardziej stromo...

Profil trasy mnie przeraża... Ostatni odcinek to strome kamieniste schody, tam będę umierać ;) Opis trasy ze zdjęciami można znaleźć tutaj.



Z takimi widokami się żegnam... Ten z wczoraj, gdy na moment wyszło słońce...



czwartek, 19 września 2013

Turbacz i Babia Góra

Wczoraj miałam ostatni mocny trening. Bo w sobotę start - Bieg na Babią Górę :)

Miały być akcenty na płaskim terenie (najbardziej płaski teren jaki znalazłam to 5% nachylenia :)), ale była taka piękna pogoda, że żal było nie biec w góry. Wybłagałam więc trenera, żeby ten trening zmodyfikował.

Pobiegłam więc na Turbacz z akcentami, 3 min na maksa pod górę, 4 min truchtu. Ale było fajnie!
Wbiegam na górę powyżej 1000 m, patrzę, a tam śnieg! Rozumiem, że w Tatrach, ale w Gorcach? Wiało strasznie, dłonie miałam przemarznięte, zatoki już mnie dzisiaj bolą, bo nie pomyślałam, że w górach to już zima się zbliża i trzeba brać czapkę. Ale za to widoki były przepiękne!

W schronisku na Turbaczu spotkałam się z kolegą Robertem, który wbiegł inną stroną. To on dwa dni wcześniej powiedział mi o Biegu na Babią Górę. Pomyślałam, skoro jestem na miejscu, a w sobotę ma padać, to zamiast wracać na niziny, lepiej coś pobiec i zrobić przy okazji mocny akcent treningowy :) A to będzie bieg, jakiego moje nogi jeszcze nie znają, 10,5 km w górę, przewyższenia +1185/-65, czyli bieg górski w stylu alpejskim.

Posiedzieliśmy trochę z Robertem w schronisku, pogadaliśmy o biegu: w co się ubrać, co jeść, jaką obrać taktykę, o naszych planach biegowych i biegach górskich, zjedliśmy po zupce (ja nawet dwie), podziwiając piękne widoki za oknem :)


Tatry z Turbacza


Robert pożyczył mi na zbieg swoją kamizelkę, dla mnie raczej pelerynkę. Dzięki niej, mniej mnie przewiało :)




Przed zbiegiem dobrze się było trochę poruszać i rozgrzać :)




Na zbiegu dużo błota, trochę śniegu :)






I taaakie cudne widoki!




A tak wyglądają Tatry z polanki 500 metrów od mojego domku :)




A to już widok z balkonu, codziennie inny :)




środa, 18 września 2013

Eliminacje do ElbrusRace zakończone sukcesem!

Dzisiaj ok. godz. 9.30 naszego czasu odbyły się eliminacje do Elbrus Race. Około 20 zawodników biegło na dystansie 3,4 km z wysokości 3700 m, 770 m przewyższeń. Przed eliminacjami zawodnicy spali przy starcie na wysokości 3700 m w beczkach po paliwie rakietowym! To są dopiero ekstremalne warunki!





Błażej i Daniel są już na mecie! :) Pierwszy dobiegł Kilian Jornet, który torował drogę w świeżym śniegu, drugi Daniel, potem Błażej, w odstępach 20 sek. Zajęło im to ok 1 godz. Super forma chłopaki! Kilian może czuć się zagrożony!

Tymczasem chłopaki, po 9 dniach aklimatyzacji i trenowania w górach, przed zawodami regenerowali się przez kilka dni w Terskol na wysokości 2100 m, zwiedzali Tyrnyauz, odpoczywali, smakowali lokalne specjały i trochę trenowali. Przeprowadzili się też do Azau 50 m od linii startu.





Trening przed eliminacjami.





Na miejsce zjechał Kilian Jornet, faworyt biegu.


Daniel i Błażej z Kilianem Jornet


Rosyjskie specjały czeburiaki z kartoszką (czyli z ziemniakami :))



Regeneracja :)



Elbrus Race odbędzie się w piątek o godz. 6 rano. Dystans Extreme, na który zdecydowało się 6 zawodników, w tym Błażej, Daniel i Kilian, wynosi ok. 13 km, trzeba wbiec z wysokości 2400 m na 5642 m, w ekstremalnych zimowych warunkach. Oby pogoda dopisała i nie sypał śnieg!

Więcej o wyprawie i przygotowaniach Błażeja i Daniela do ElbrusRace możecie przeczytać TUTAJ


* Zdjęcia autorstwa Błażeja. Kopiowanie tylko za zgodą autora :)

poniedziałek, 16 września 2013

Turbacz

Wczoraj kolejne wbieganie na Turbacz, 9,5 km pod górę cały czas biegiem, bez przystanków. Na Turbaczu sporo ludzi, inaczej niż w piątek. Pogoda też ładna, 20 stopni i słoneczko :)

W górę pobiegłam tak jak w sobotę, czerwonym szlakiem rowerowym, a z Turbacza zielonym do Długiej Polany, jak na Maratonie Gorce

To był już trening na zmęczeniu, mięśnie piszczelowe bolą na mocnych zbiegach. Zrobiłam w sumie 20 km w 2:05, średnie tętno 148 (w porównaniu z 136 z piątku, widać zmęczenie, ale też szybciej biegłam pod górę).

Dzisiaj lekkie rozbieganko 8 km i podbiegi 10 x 150 m.


Wbiegam na Turbacz.


Turbacz

I z powrotem w dół...


po kamyczkach :)


A w domu za oknem mam takie bajkowe widoki :)

Przed południem...


Po południu


A czasami widać Tatry :)